wtorek, 25 czerwca 2019

Velvet Revolver - Libertad (2007)




Krótko trwała kariera Velvet Revolver, dwa longi i szlus. Chociaż jak powszechnie się uważa wytrwanie w takim ultra indywidualistycznym składzie przez sześć latek to i tak był wielki sukces i dla racjonalnego spostrzegania rzeczywistości zaskoczenie. :) McKagan, Sorum, Kushner wreszcie Slash i pierwszy powód wszystkich ewentualnych tarć czyli tak samo charyzmatyczny jak autodestrukcyjny Scott Weiland. To zaprawdę była wówczas mieszanka iście wybuchowa zarówno w sensie talentu, umiejętności i wyobraźni muzycznej jak i charakterologicznie. Dzisiaj Scott to już historia, rozdział przez śmierć zamknięty, a co tam porabiają pozostali Panowie niewiele mnie interesuje, gdyż nawet Slash rozmieniając się na drobne pod szyldem własnego pseudonimu i z dobrym warsztatowo ale i gdzieś niestety równocześnie mdłym cholernie Mylesem Kennedym nie był w stanie utrzymać mojej uwagi i zainteresowania. Wówczas, a było to latem 2007-ego roku sytuacja była zupełnie różna i w ogromnym podnieceniu oczekiwałem premiery Libertade, która miała przynieść kolejną dawkę energetyzującego, ubranego w nowoczesną produkcję kalifornijskiego (a może teksańskiego ;)) rocka, o inspiracjach począwszy od bluesa po funky bujanie. Nie poznałem się wtedy na wartości Libertade, a krążek wydał się sporo mniej fascynujący od Contraband. Czasu potrzebowałem aby dwójkę VR docenić i dzisiaj z pełną powagą stwierdzam, że w tandemie z jedynką album zajmuje wyższą pozycje w mojej osobistej hierarchii od klasyków nagranych przez Guns N' Roses, a to przecież naturalny układ odniesienia dla Libertade i Contraband. Mam świadomość, że pod względem popularności to poniekąd drugie wcielenie Gunsów nie ma startu do archetypicznego dorobku, ale nie potrafię uciec przed przekonaniem, że pomimo ogromnej wartości wszystkich klasyków nagranych z Axlem, to właśnie kooperacja z Weilandem dodała brzmieniu Slasha i kompanów większej punkowej surowości, glamowej zadziorności czy bluesowej nostalgii, ale też luzu i co cholera dla mnie najistotniejsze oszczędziła numerom VR epickiego patosu. Nawet jeśli nagrali kilka lekkich ballad, to żadna z nich nie bazowała na fundamencie nadmiernej egzaltacji - nie opierając się mimo wszystko całkowicie subtelnościom ale i jednocześnie będąc rodzajem autentycznej manifestacji męskiej wrażliwości. :) To muzyka która pobudza w mojej wyobraźni obraz buntownika, który pod wizerunkiem zimnego twardziela ukrywa rozgrzaną do czerwoności emocjonalność. To muzyka o aparycji nonszalanckiego outsidera i duszy barda. To muzyka co wzruszy i wypłaci też prawego sierpa. A Gunsi dzisiaj nie potrafią mi dać tych skrajności, więc!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj