środa, 9 maja 2018

A Perfect Circle - Eat the Elephant (2018)




Startują wstępem, który mnie (nie mam pewności czy zasadnie) skojarzył się z numerem Mantra, napisanym i zagranym w kooperacji Grohl/Homme/Reznor. Ale to tylko pierwsze kilkanaście sekund otwierające Eat the Elephant, bo w kolejnych fragmentach kompozycja tytułowa, to już autorsko eteryczna, urzekająco subtelna i pięknie wprowadzająca we współczesne oblicze A Perfect Circle najdoskonalsza doskonałość, bez powiązań z owocami obcej działalności. Dalej płynie rzecz dobrze znajoma, znaczy Disillusioned, bo promocja Eat the Elephant już od ładnych kilku miesięcy zakrojona na dość dużą skalę i aż prawie połowa programu krążka była znana na długo przed premierą. Właśnie wspomniany Disillusioned oraz The Doomed, So Long, and Thanks for All the Fish, Talk, Talk i By and Down the River postrzegam w układzie odniesienia, jakim są pozostałe utwory, jako kompozycje precyzyjnie przetrawione i doskonale przyswojone. Stąd odbiór całego krążka jawił się jako doświadczenie dość specyficzne, dalekie od zwyczajowego poznawania materii muzycznej z biegu, po premierze albumu, jako formy zwartej, formy całościowej. Miałem ja takie odczucie przez pierwsze kilkanaście odsłuchów i dopiero z czasem krążek zacząłem spostrzegać tak jak od startu powinienem go zgłębiać. Znaczy jako materiał spójny nie tylko pod względem muzycznym, ale także przez pryzmat świeżego spojrzenia na każdy z tuzina "nowych" numerów. To co w pełni premierowe (Eat the Elephant, The Contrarian, Delicious, DLB, Hourglass, Feathers, Get the Lead Out) finalnie kapitalnie zazębia się z tym, co już w toku działań promocyjnych wcześniej fanom udostępnione. Tworząc zestaw może nieporywający w konfrontacji z niebotycznie podniesionymi oczekiwaniami (patrz ogólna reakcja środowiska muzycznego), lecz w sensie dojrzałości i warsztatowej inteligencji idealnie balansujący na granicy tego co wczoraj (znaczy ponad dekadę temu ;)) i tego co mam nadzieje jeszcze będę miał okazje przy kolejnej płycie usłyszeć. Album, który okazał się w moim przekonaniu, jednocześnie konsekwentnym rozwinięciem stylu grupy, jak i świeżym spojrzeniem na muzyczną materię sygnowaną nazwą A Perfect Circle. Chociaż spodziewałem się płyty bardziej złożonej, mocniej osadzonej w gitarowej stylistyce, nie zmienia to faktu, iż jestem nią w tej chwili, po wielokrotnym jej zapętlaniu zachwycony. Oczarowany elektroniką, która niesie ze sobą powiązanie jakościowe i podobieństwo brzmieniowe z tym co Maynard robi w Puscifer. Jej chwytliwością ożenioną z dojrzałą fakturą aranżacji i znakomitą, bo doskonale współgrającą z klimatem i treścią formą wokalną MJK. Dwanaście perełek, dość różnych stylistycznie, całkiem zgrabnie eklektycznych i przede wszystkim niebędących ślepym schlebianiem naturalnie nostalgicznym potrzebom słuchaczy, którzy zakładam, że summa summarum radzi są, iż zespół wierząc w ich potencjał intelektualny i rozwój mentalny przekazał im do rąk materiał niebędący bezpośrednią kopią którejś z płyt sprzed laty. Czekałem na trzeci autorski album APC prawie piętnaście lat, chwilami nie wierzyłem że powstanie i teraz kiedy jest, kiedy wybrzmiewa w tle, a ja piszę ten tekst, mam nadzieję że będę o Eat the Elephant tak samo mocno pamiętał po latach jak o Mer de Noms i Thitreenth Step. Maynard James Keenan i Billy Howerdel to błyskotliwi, niezwykle świadomi muzycy, cholernie inteligentni i erudycyjnie refleksyjni ludzie – obym cieszył się jeszcze nie raz owocem ich współpracy, póki ich działalność w tandemie nie stanie się pracą typu kierat.

P.S. Bilety na krakowski koncert w drodze. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj