wtorek, 17 grudnia 2019

Soundgarden - Ultramega OK (1988)




Prawie klamrą przed dwoma dniami domknąłem dotychczasową dyskografię Faith No More (wierzę, że ostatecznie jeszcze jednak to nie finał), więc idąc za ciosem kolejnej legendy dorobek trzeba było podsumować, przysłowiową kropkę nad i stawiając. Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych w Kalifornii rodziła się ekscentryczna gwiazda FNM, to w mniej więcej w tym czasie ponad 800 mil na północ w wietrznym Seattle do życia budził się Soundgarden, jako jak się okazało jeden z najwybitniejszych przedstawicieli ostatniej jak dotąd znaczącej rockowej rewolucji, nazwanej właściwie cholera wie dlaczego grunge'm. Grunge wyewoluował tak samo z tradycyjnego hard rocka, jak i heavy metalu i ożenił popisy instrumentalne oparte na gitarowych brzmieniach z surowością hardcore punka, dając świeży impuls alternatywnej scenie - kończąc zaledwie po dekadzie jako "ultramega" kultowy trend. Ale nie miejsce to na przepisywanie z Wikipedii, czy powielanie wszelkich oczywistości, z którymi każdy kto zdecyduje się kliknąć w link z tym tekstem doskonale zapoznany. Nawet jeśli nie napiszę nic zaskakującego i ograniczę się do sentymentalnych podsumowań, to chociaż uniknę skrajnej banalności (tak może w naiwności zakładam). Pytanie sobie zadaję z perspektywy ponad trzydziestolecia, które upłynęło od czasu wydania Ultramega OK - jak dobrze w 1988 roku Soundgarden swoją dyskografię otworzyło i jak po sześciu latach od premiery debiutu ja sam go poznając (oczywiście jak wielu dopiero "ultramega" przebojowe Superunknown niedorostka ekipą Cornella i spółki zainteresowało), maksymalnie subiektywnie ten krążek spostrzegałem/spostrzegam? Nie filetując teraz jednak jego zawartości najostrzejszym dostępnym nożem (nie rozszarpując też bez ładu i składu), mogę znając temat doskonale, z pełną szczerością napisać, że pierwszy album okazuje się bardziej przyjazny dla moich uszu od Louder Than Love, bo sam głos Cornella, chociaż podobnie opływający skojarzeniami (kłania się maniera Astbury/Idol/Morrisson), to jednak w tych podbitych bluesem buldożerach na modłę post-sabbathową genialnie wpasowany. Mniej siłowo, więcej z bujającym feelingiem, pozostawiając przestrzeń dla tematów rozwijanych przez wioślarzy. Nie mam wątpliwości, że więcej na Ultramega OK mroku, a taki walec jak Beyond the Wheel jest tej tezy najwybitniejszym potwierdzeniem! Ale debiut, mimo że daleki od poziomu chwytliwości i bez tak potężnego potencjału komercyjnego jakim od Badmotorfinger Soundgarden dysponowali, to nie tylko posępna aura, ale też dobra zabawa żwawszym tempem (otwierające dynamiczne Flower i All Your Lies), więc na relatywną różnorodność spokojnie można liczyć, z nudy przez jednowymiarowość materiału nie umierając. Tyle że jakbym Ultramega OK jako świetnego wówczas otwarcia nie komplementował, tak wraz z Louder Than Love są to tylko materiały po prostu przyzwoite -konfrontując je rzecz jasna ze wszystkim co spod łap tych genialnych rockowych kompozytorów w przyszłości na światło dzienne w charakterystycznym stylu wypełzło. Ten punkt widzenia tym samym jasno daje do zrozumienia, czym dla mnie są krążki Soundgarden z lat osiemdziesiątych i gdzie ich miejsce w subiektywnej hierarchii dokonań ekipy z Seattle. 

P.S. I tylko patrząc na to wszystko przez pryzmat wielkiej tragedii -  tak potwornie Chrisa żal.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj