piątek, 18 stycznia 2019

Greta Van Fleet - Anthem of the Peaceful Army (2018)




Być może powinienem milczeć, powstrzymać się od wyrażania własnej opinii kiedy ona niewiele wnosi do dyskusji i śmiało mogłaby nie wybrzmieć w przestrzeni publicznej. Nie po to jednak wchodziłem nieśmiało w tą przestrzeń z własnym blogiem, aby kiedy chce mówić, to się przed wypowiedzią pokornie wzbraniać. Postaram się jednak nie przynudzać, w zwartej formie dać upust osobistym refleksjom w temacie ogólnym i przy okazji właśnie krążka Anthem of the Peaceful Army. Maksymalnie subiektywnie i maksymalnie szczerze napiszę, iż będąc ogromnym fanem i tym samym beneficjentem całego trendu zwanego retro graniem, nie jestem absolutnie w stanie zrozumieć co powoduje, iż taki przeciętny, zwyczajnie poprawny band jest na ustach niemal wszystkich tych którzy hard rockiem w różnych formułach brzmieniowych tak mocno się jarają. Wyrywają się ze stron przeróżnych śmiałe porównania do legendarnych Zeppelinów, a wokalista (o zgrozo!) uznawany jest za współczesną (nieco tylko jeszcze nieoszlifowaną ;)) reinkarnację młodego Roberta Planta. Myślę wszak, że głosu temu młodzieńcowi nie wystarcza, a o tym gdzie jego wokalna forma świadczą szczególnie występy licznie zarejestrowane w popularnych telewizyjnych "tok szołach", czy innych na żywca granych eventach. Ma chłopak w głosie ten charakterystyczny histeryczny zaśpiew, lecz absolutnie nie panuje jeszcze nad nim i zamiast powodować opad szczen u starych i młodych oldchoolowych rockmaniaków, a miękkość w kolanach u ich odpowiedniczek płci pięknej, to on mam wrażenie pobudzać winien delikatne uśmieszki konsternacji. Fizyczność młodziana również o galaktyki odległa od tej  króla sensualnej prezencji scenicznej w osobie Planta i żadne zabiegi fachowców od wizerunku mające na celu uwypuklić walory oraz odziewanie go w fatałaszki z epoki nie przykryją tego co oczywiste - faktu, iż to dzieciaczek promowany niezrozumiale na bożyszcza. Co do samej muzyki, bo przecież ona tutaj mimo wszystko najważniejsza, to całkiem zgrabnie skonstruowany hard rock z minimalnym udziałem bluesowej ornamentyki, sprytnie i zachłannie czerpiący z dorobku nie tylko Led Zeppelin, ale całej bogatej sceny z lat siedemdziesiątych. Słucha się tych numerów dobrze, dostrzega potencjał i docenia pasję, lecz tylko i wyłącznie do chwili kiedy człowiek rozpocznie porównywanie ich siły i ambicji z kilkoma innymi przedstawicielami młodej duchem, a bogatej inspiracjami sprzed lat sceny. Nie ma startu bowiem Greta Van Fleet do Rival Sons, The Answer, Graveyard, Blues Pills czy Orchid i chociaż muzyka (tych ostatnich przede wszystkim) z innej retro beczki, to oni także będąc epigonami, przyjmują na klatę to określenie z większa autentycznością i charyzmą. Mimo, iż ton powyższej obserwacji w zasadzie neutralny z delikatną krytyką samej histerii wokół jej bohaterów, to nie ukrywam że sporo więcej od tych chłopaków wymagając powstrzymałem się przed ostrzejszym czepialstwem, bo to niestety w obecnych czasach rzadkość nad którą głośno ubolewam, iż młode pokolenie w dobrych wzorcach gustuje. To z pewnością wzbudza we mnie do nich sympatię, ale nie wyłącza realnej oceny formy kompozytorskiej i scenicznej prezencji. Od "rockowej sensacji" wymagam więcej, a popularność w tej muzycznej stylistyce powinna iść w parze z jakością, nie wyłącznie dobrym marketingiem, który wciśnie produkt rzetelny pod sztandarem wyjątkowości. O braku jakichkolwiek oznak rebelii, czy przejawów prowokacji u Grety już nie wspomnę. Fajne chwytliwe granie, dobre wyszkolenie warsztatowe, ale żeby szał? Ojeju, jak to? ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj