wtorek, 1 stycznia 2019

The Blue Stones - Black Holes (2018)




Siódmy, a w zasadzie szósty pełny rok zabawy w maksymalnie zdystansowanego recenzenta rozpoczynam od krótkiego tekstu w temacie płyty, która w moje łapska wpadła zbiegiem internetowych okoliczności tuż przed zamknięciem skończonego właśnie 2018-ego i nie była rekomendowana przez żadne liczące się rockowe środowisko opiniotwórcze. Przynajmniej ja wcześniej nie wpadłem podczas w miarę systematycznej lektury owych, na jakąkolwiek wzmiankę o jak się okazuje dwóch młodych mieszkańcach kanadyjskiej prowincji zwanej Ontario, którzy jak w mordę strzelił są wzorcowymi przykładami ostatnio całkiem popularnego trendu, aby w minimalistycznym układzie instrumentalnym bujającego rocka kręcić. Na szybko przypomnę, iż w niedalekiej przeszłości zaczęło się od The White Stripes, a już obecnie takie nazwy jak Royal Blood czy The Black Keys wyznaczają w niej najwyższe standardy jakościowe. Duet The Blue Stones to zarazem ten sam kierunek stylistyczny, jak i właściwie to też odrębny pomysł jak rocka na bluesowych resorach grać i wykorzystując tak ograniczone instrumentarium jak wiosło i gary tworzyć ekscytujące kompozycje. Wiem bo słyszę, że przepis ten jest dość prosty lecz nie banalny, bowiem nakręcanie emocji i podnoszenie napięcia poprzez większe ciśnienie w kwestii natężenia dźwięku posiada swą wadę w postaci pewnej przewidywalności, ale w wykonaniu Tareka Afara i Justina Tessiera nie ma mowy, aby przynajmniej na debiucie uświadczyć po sporej ilości przesłuchań  deprecjonującego wartość muzyki uczucia znużenia. Numery mają swojego osobnego ducha, odróżniający  je od siebie charakter, chwytliwą melodykę, a najbardziej kręci mnie w tym soczystym graniu genialny groove. W tej ich dwójkowej współpracy jest kapitalna chemia i z niej wypływa naturalnie ogromna energia, która jeżeli mainstream ich nie pożre przyniesie jeszcze w przyszłości wiele dobrego. Deklaruje iż będę obserwował ich drogę, trzymając za nich kciuki. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj