wtorek, 8 stycznia 2019

Behemoth - I Loved You at Your Darkest (2018)




To nie jest przykładna recenzja, to tylko taka oględna pisanina, stąd radykalnym fanom czy też zadeklarowanym wrogom Nergala mówię nie traćcie na nią swego cennego czasu i pójdźcie sobie drodzy Państwo gdzieś natychmiast - w pokoju lub bez błogosławieństwa. Oświadczam, iż nie podążam tą szatańską ścieżką, ostrzegam że ten rodzaj muzycznej ekspresji nie jest mi po drodze, lecz wypada by chociaż zapoznać się z płytą o takim kalibrze gatunkowym i oddziaływaniu na scenę oraz docenić twórczość ekipy, która obecnie na metalowej scenie ma absolutnie status z rodzaju tych o kilka kroków zaledwie od kultowego. Behemoth jak mi wiadomo pełni rolę headlinera na dużych festiwalach, a na własne trasy w roli wsparcia zabiera takie podupadłe legendy jak np At the Gates. Można? Cholera można wyjść z tego polskiego grajdołka, mimo że warunki nie są zbytnio sprzyjające i promować Polskę inaczej niż roszczeniowymi czy pieniackimi metodami. Przyjęło się, że w tym kontekście powinno paść porównanie z krajami skandynawskimi i podejściem władz powyższych nacji do wspierania eksportowych nazw, bez względu na ideologiczne przekonania i kontrowersyjne wartości. To jest skuteczny patriotyzm, który łączy nie dzieli, zjednuje sympatię, a nie produkuje wrogów. Ale to temat szeroki - socjologiczny, może nawet psychologiczny a nie czysto muzyczny, więc zanim wpadnę w spiralę analitycznego malkontenctwa i poddam się atmosferze konfrontacji ściągając na siebie gniew tych, co wiedzą lepiej po jedynie Bogu posłusznej linii obowiązujących reguł i światopoglądu, napiszę już tylko dwa zdania o dźwiękach, jakie Nergal z kumplami zawarł na I Loved You at Your Darkest. Nie będę oryginalny i stwierdzę, iż ewolucja nie jest określeniem dla załogi Behemoth obcym i mimo, że to nie te wibracje i przeloty na jakie jestem ostatnio podatny, to obiektywnie płyta mi zaskakująco dobrze siadła i rejestruje w sobie potrzebę od czasu do czasu do niej powrócić, aby odkryć w tej nucie smaczków co nieco. To od strony aranżacji, struktury oparte oczywiście na death-blackowym szkielecie, jednak w żadnym stopniu ograniczane przez stylistykę, zatem do odsłuchu dostajemy sporo nietuzinkowych rozwiązań wykorzystujących środki mające w założeniach uwypuklić epicki charakter muzyki. Chociaż biegli instrumentaliści dostarczają materiału do szerszej warsztatowej analizy, to śmiem twierdzić, iż skomplikowane partie nie stanowią najistotniejszego elementu kompozycji zawartych na jedenastym albumie Behemoth, gdyż jak to ma miejsce na powrót od Evangelion, na pierwszym planie jest obrzędowy charakter i klimat misterium. Należy zwyczajnie lubić tą intensyfikacje patosu, aby krążkami Behemoth się ekscytować i nie potrzeba tutaj dodatkowej filozofii, aby jasno puentować znaczenie ich muzyki dla kogoś kto w takich awangardowych symfoniach nie gustuje. Nie mnie się podniecać takim klimatem, więc pokornie ograniczam się do lichej względem merytorycznym i emocjonalnym charakterystyki dźwięków, a quasi reckę sprowadzam do rozrywkowej formuły publicystycznej. Zastanawiam się teraz jeszcze jaką drogą Nergal będzie prowadził swój Legion i czy aby nie jest już teraz tak wysoko, że wyżej nie podskoczy, a kolejne albumy produkowane będą już tylko z nadzieją na jak najdłuższe utrzymanie zdobytego terytorium - wszak ograna konkurencja nie śpi, a młodzież black metalowa sypie licznymi oryginalnymi pomysłami. Tym sposobem dotarłem do wątku rodzimej prężnie rozwijającej się sceny, którego dla dobra swojego i długości tego tekstu nie podejmę, wszak to taki grunt śliski gdzie sarkazm odmieniany jest przez wszelkie możliwe złośliwością nadęte przypadki, a bystrość umysłu i słowna szermierka może odbić się kosztownym psychicznie rykoszetem. Wszak to broń obusieczna, a ja z natury unikam włażenia tam gdzie mogę zostać przemielony i wypluty przez bystrzejszych, bo proszę Państwa w sumie to ja skromny jestem, względnie elastyczny i dla dobra wspólnego koncyliacyjny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj