czwartek, 6 lutego 2014

Behemoth - The Satanist (2014)




O sataniście napisze coby słupki odwiedzin na blogu podciągnąć. ;) Taki już czas nadszedł, że o pomorskiej bestii, inaczej jak o supergwieździe, superligii czy nawet celebryckim szatańskim nasieniu trzeba by rozprawiać. Nie narzekam, nie ganie - wyłącznie fakt stwierdzam, a jakie refleksje czy wnioski z tym związane każdy z osobna z miejsca usadzenia swoich szanownych czterech liter wysnuje! Cieszyć się może trzeba, że ten zmanierowany posłaniec wolnej myśli, przebijając gruby mur salonowego mainstreamu wszedł tam i zamieszanie jakiekolwiek poczynił, a dyskusja czy aby w sposób oczekiwany i sensowny ścieżkę lewej ręki tam prezentuje, subiektywne rzecz jasna. Ważne, że tam jest! Tyle w plotkarsko-filozoficznym tonie, teraz co - jądro, znaczy sedno, istota czyli dźwięki zawarte na dziesiątym ataku formacji. Jest ewolucja co cieszy niezmiernie i nareszcie jakiś symptom fascynacji Darskiego korzennym rockiem czy innymi gatunkami gitarowego łomotu w bardzo niewielkim stopniu z black/death metalem kojarzonych do sonicznego gwałtu wbity. Brzmienie, struktury, a już z pewnością pewna filozofia spojrzenia na muzyczną materię uległa przepoczwarzeniu. Przesilenie to czuć i jego smakowanie wkręciło mnie, diabła wyłącznie na pokaz ;) względnie skutecznie. To już nie skompresowana ściana gitarowej magmy, wokalnego podmuchu nuklearnego i odhumanizowanej perfekcji okładania perkusji. Nareszcie to co spod łap członków Behemotha na światło dzienne się wyrywa ma w sobie sporo świeżego ożywczego powietrza (w sensie rozwoju), bo zatęchła woń czarnej sztuki jest tu oczywiście bezwzględnie wyczuwalna. Zrzucił Nergal przyciężką zbroję pętającą jego ruchy, pozwolił muzyce wyrwać się z więzów wyłącznie groteskowej groźnej miny, przez co moja surowa do tej pory ocena jego umiejętności kompozytorskich uległa transformacji - tu mnie gość zaskoczył i zdanie kazał zweryfikować. Wzniosłem się ponad własne dzisiejsze muzyczne preferencje spoglądając na współczesną odsłonę behemothowej sztuki przez pryzmat wieloletniego obcowania z gitarowa młócką, z perspektywy pełnej o szerokim zasięgu. Nie będą jednak pomimo tej odświeżonej formuły zbyt często ścian rezydencji mojej wypełniać te nuty, bo zwyczajnie to już nie moje klimaty. Jednego natomiast o tym krążku nie powiem, że jest odbębnieniem pańszczyzny. To już nie rzemieślnicza produkcja naczelnego wolnomyśliciela celebryckiej masy, znanego także jako prywatny wróg Ryszarda Zbawiciela co sekty zwalcza, sekciarskimi metodami i filozofią. To prawdziwie światowa klasa, szerokie spojrzenie, brak jakichkolwiek kompleksów i wysokie ambicje równe umiejętnościom. Porzucę wiele innych kwestii, tych z wartością techniczną, przygotowaniem warsztatowym muzyków czy wszelkich niuansów zawartych w samych numerach związanych. One gęsto poukrywane i z pewnością każdy, kto fascynacje w nich zawartą odkryje, będzie je z wypiekami na satanistycznym swym obliczu zauważał. Na finał jeszcze jedna konkluzja mi się nasuwa. Ona końcowa, lecz niekoniecznie najmniej istotna - więcej, ona może kluczowa. To pierwszy album Behemotha który się bardziej czuje niż na zimno analizuje! Nigdy fanem nie byłem, nigdy pewnie też nim nie zostanę, dyskografie znam wybiórczo z naciskiem na czasy od kontraktu z Dziubą (R.I.P.) więc żaden ze mnie ekspert w temacie - naturalnie takie moje odczucie.

P.S. Powyższe luźne rozważania bez wielokrotnego kontaktu z materiałem, takie o niezobowiązującym charakterze. Takie usprawiedliwienie w razie ataku radykalnych ortodoksów - bezwzględnych wyznawców blackowej zarazy. Z nimi się nie zadziera - z nimi trzyma przecież ON. :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj