piątek, 5 września 2014

Orange Goblin - The Big Black (2000)




Z buta zaczynają, bez nadętych introsów tylko z bezpośrednim przekazem, że to rubaszny metalizowany rock jest, a nie żadna pseudo intelektualna popierdółka. Z bulgoczacym basem, łomocząca perkusją i charczącymi, zaflegmionymi riffami. Kosmiczno-psychodeliczny stonerowy trip z fuzzem intensywnie wykorzystywanym. Z chwytliwym transem i brudnym, dudniącym brzmieniem. Z kompozycjami sklejonymi z prostych patentów i fachowo wystylizowanymi na odjechany groove. Z gardłowym charkotem zwalistego Bena Warda i ognistą dynamiką instrumentalistów. Z pasją i zaangażowaniem - z talentem i umiejętnościami. Bo tu nie chodzi o kasę, łatwe panienki czy szumną popularność. Tutaj dominuje duch i entuzjazm - praca dla idei. To harówa po godzinach, wycieranie desek scenicznych w ciasnych, zadymionych klubach, niedosypianie i niestety poniekąd zaniedbywanie życia rodzinnego. Ładownie ciężko zarobionego szmalu w piece, gitary, bębny - wynajem pomieszczeń prób czy remonty rozpadającego się vana. To w nich kurwa szanuję, że już tyle lat młócą tą swoją wersje wdechowego rocka! Kokosów z tego nie mają - szarpią się z szarą codziennością egzystencji formacji szanowanej ale niszowej. Mają takie samozaparcie i niegasnący entuzjazm jakiego pozbawieni popularni pajace z dominujących muzycznych nurtów. To oczywiste, że więcej wart taki pomarańczowy goblin od setek zblazowanych gwiazdorów. Rzekłem! Z przekonaniem! Koniec bazgrania czas wrócić do słuchania tego świetnego albumu. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj