sobota, 18 grudnia 2021

Led Zeppelin - I (1969)

 


Nie trudno sobie wyobrazić jak ogromne wrażenie w momencie premiery wejście z Good Times Bad Times mogło wywoływać. W czasach kiedy soulowy Motown, wespół z elvisowymi rock'n'rollami jeszcze prym w muzyce popularnej wiodły. Przy tych subtelnych piosenkach, nawet jeśli Król swego czasu rewolucję swoim frywolnym zachowaniem i brzmieniem ekspresyjnym wywołał, a Stonesi równolegle uważani byli za najgłośniejszy band w historii, to potężny sound The New Yardbirds - sorry jedynki Led Zeppelin, z pewnością wywracał figury na branżowej szachownicy i wraz z wkrótce nadciągającymi diabłami z Black Sabbath przynosił światu nowego muzycznego pomiota, którego wpływ na rozwój rocka i metalu absolutnie nie do przecenienia. Domino zostało w ruch wprawione przy dźwiękach kompozycji w większości zapożyczonych, jednak tak genialnie w nowej formule zaaranżowanych, że te plagiaciki powinny być z miejsca Brytyjczykom wybaczone. Wspomniany, genialnie wybębniony i ze żwawymi riffami Good Times Bad Times, a za nim zaraz fenomenalny wyciszacz Babe I'm Gonna Leave You, który za sprawą fantastycznej chrypki Planta i budowie opartej na kontraście przedzierzga się w eksplodujący emocjami fajerwerk - by tak pięknie jak rozbłysnął tak znikł na nieboskłonie. Dalej rozpoznane standardy bluesowe (You Shook Me i głębiej I Cant't Quit You Baby), fenomenalnie zinterpretowane wokalnie i pozostałe numery, które już na debiucie tak wyraźnie ukazują i antycypują wszystkie możliwe twarze muzyki zeppelinów. Pośród nich dwa kawałki pomniki, czyli chyba już wówczas mocno inspirujący nadciągających ziomalów pod przywództwem Tony'ego Iommiego Communication Breakdown oraz finezyjny Dazed and Confused. Ten pierwszy, numer z doskonałym pulsem swingującej nieco perkusji (tak przecież będzie grał Bill Ward) i ten drugi, który stanie się niedoścignionym wzorem szeroko otwartych oczu, godnej podziwu odwagi eksperymentatorskiej i wreszcie gigantycznej muzycznej wyobraźni nie tylko Jimmyego Page'a. Fundament tkwiący w klasycznych bluesach i progresywny rozmach, dzielący przestrzeń z psychodelicznymi motywami. Dla takiego gówniarza jak ja, czas ten zamierzchłą przeszłością, a opowieści o ówczesnym rock'n'rollowym życiu na krawędzi niemal nie do ogarnięcia przez pryzmat własnej spokojnej młodości, ale i zupełnie przecież innej rzeczywistości lat 90-tych, które swoje młode ofiary zebrawszy, jednak latom siedemdziesiątych i życiu na pełen gwizdek nie mogą się jednak równać. Do czterech pierwszych krążków legendy dorosłem już dość dawno. Do reszty chyba nie chcę dorastać, bowiem póki co jestem nazbyt żywy i żwawy aby w ich częstych mieliznach brodzić. Już zdecydowanie wolę starcze popisy jakie w ostatniej dekadzie na solowych albumach Plant cyklicznie dostarcza. Nawet jeśli dziadek Robert nie ma już w głosie tej pary, jaka robiła robotę przed pięćdziesięciu laty, to ma na tam wciąż gigantyczną charyzmę, kapitalne wyczucie muzycznej faktury i szacunek do siebie.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj