wtorek, 28 grudnia 2021

È stata la mano di Dio / To była ręka Boga (2021) - Paolo Sorrentino

 

Na otwarcie kręcone ze śmigłowca panoramiczne ujęcie Neapolu z perspektywy zatoki i już czuć, że to będzie kino nie byle kogo, tylko artysty z najwyższej półki. Być może moje dotychczasowe przekonanie, że najbliższy memu sercu Sorrentino, to nie ten zapatrzony w rodzime kino autorskie czerpiące z włoskiego neorealizmu, a Sorrentino bardziej uniwersalnie europejski w klimatach This Must Be the Place (idealnie łączący kapitalny warsztat z doskonale zbalansowanym emocjonalnym intelektualizmem), stawia mnie w świetle mniej wymagającego odbiorcy. Zanim jednak narażę się na drwiny spieszę z wyrażeniem opinii, iż nie mam też odrobiny wątpliwości, każdy kolejny film sygnowany jego nazwiskiem, nawet jakim by nie był hedonistycznym eskapizmem, to perła w światowej kinematografii. Ja mimo to będę trwał uparcie w pełnej szczerości i darzył największym sentymentem jego kino nostalgicznie zakorzenione w rzeczywistości, za jaki obraz z Seanem Pennem uznaję. Niemal metafizyczne kino Sorrentino, to zawsze magia i jeśli ja nie ulegam jego pełnemu potencjałowi (nie czując tego czego poczuć nie jestem w stanie), bez wyjątku jestem gotów je wychwalać oczekując z wypiekami na twarzy na kolejny, bez względu na właściwości formalne film jego autorstwa. Cieszę się jednak ogromnie i nie zamierzam ukrywać swojej satysfakcji z faktu, że najnowsze dzieło mistrza zbudowane zostało na fundamencie biograficznym i tym samym dalekie jest od rozpasanej dekadenckiej finezji na rzecz finezji opartej na kameralnej prozaiczności. È stata la mano di Dio, funkcjonujący pod angielskim tytułem stanowi w połowie idyllicznie ciepłą satyrę na neapolitańską mentalność, w której dominują dwie namiętności - kobiety i futbol. Niepozbawioną uroczych artystowskich mielizn słodko-gorzką przypowieścią rodzinną z transferem boskiego Diego w tle. Wzruszającą głęboko, tak jak wzbudzająca też błogi uśmiech zadowolenia w czasie nostalgicznej podróży przez miejsca i czas kształtujący jego osobowość i wrażliwość artystyczną. W drugiej połowie natomiast jest ona bolesnym dramatem i poruszającym dowodem,to najbardziej osobisty i w rzeczywistości myślę najlepszy film Sorrentino. Opowieścią z mnóstwem błyskotliwej, choć subtelnej retoryki. Fenomenalną ekspozycją wizualną i niezwykle bogatym wnętrzem merytorycznym. Ze scenami i ujęciami z kategorii majstersztyki - zapadającymi w pamięć widza każdego z osobna jak i w historii kina jestem pewien z szansą na zaistnienie. Także z licznymi ornamentami w postaci sugestii i nawiązań do klasycznych obrazów włoskich mistrzów. Sorrentino w poetyckiej optyce relacjonuje co wprost widoczne i wydobywa tu na jaw też to co głęboko skrywane. Łączy liczne cechy i emocje, poczynając od starości z młodością i piękno z brzydotą, a kończąc na euforii i żalu. Opowiada własną historię na swój autorski sposób i niczym Tornatore w Cinema Paradiso dokonuje tego nie zapominając o perspektywie młodej niewinności. Robi to czule i z pasją, przyglądając się sobie w „zmiękczonym świetle” wieczora i chcąc nam ukazać i na miarę możliwości wyjaśnić często dla niego samego niewytłumaczalne. Gdzie i jak to się zaczęło? Zaczęło się w mieście u podnóża Wezuwiusza, w tragicznych okolicznościach rodzinnych i przy akompaniamencie ekstatycznie reagującego tłumu na wieść o zdobyciu mistrzostwa serie A przez SSC Napoli. Sorrentino nakręcił urzekający pamiętnik, w scenariuszu pisany z punktu widzenia spełnionego filmowca, lecz i świadomego swoich wad i niedoskonałości człowieka o naturze neapolitańczyka, w którym rozżarzona lawa schładzana tylko odrobinę orzeźwiającym powietrzem znad Zatoki neapolitańskiej. Mężczyzny w którym płoną namiętności i który żyje w ustawicznym starciu osobowościowych skrajności. The Hand of God to pamiętnik i spowiedź zarazem, w której wielki artysta jakby z niedowierzaniem myśli o sobie i o tym czego dokonał. Za pomocą X muzy sam siebie dopytuje jak to możliwe, że marzenie stało się rzeczywistością i dochodzi do wniosku, iż ono zależało od przeznaczenia. Od tytułowego dotyku „ręki Boga”, zamykającego jednym zdarzeniem stary rozdział i otwierającego nowy.

P.S. Wiesz jak brzmi łódź pędząca z prędkością 200 na godzinę? Tuff tuff tuff. Cudne po prostu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj