Ta oparta na
autentycznych wydarzeniach produkcja, nie ukrywam była dla mnie bardzo
pozytywną niespodzianką, szczególnie w jej drugiej części, gdzie wątek powiązany
z powstaniem słynnej serii o Rocky'm dominacje w fabule przejmuje i dla każdego,
kto we wczesnym dzieciństwie za sprawą taśm VHS tą nagrodzoną Oscarem historię
z wypiekami na twarzy poznawał, ma mocno sentymentalną wartość. Historii prostej, ale intensywnie chwytającej w
swej konwencji za serducho i potężnie oddziaływującej szczególnie na młodocianą wyobraźnię.
Jak się okazuje, a dokładnie jak autorzy scenariusza i reżyser dobitnie
sugerują, a ja nie mam powodu by im niedowierzać, cały pomysł na bohatera
odgrywanego przez Sylwestra Stallone pojawił się za sprawą inspiracji bokserem
absolutnie nie z pierwszych stron gazet, który zbiegiem okoliczności swego
czasu otrzymał szansę walki z samym wielkim Muhammadem Alim i jeśli nawet
tego starcia nie wygrał, to został zapamiętany jako pięściarz o żelaznym
zdrowiu, ogromnej wytrzymałości i sercu do walki. W pewnym sensie wyszedł więc
z walki z Alim zwycięsko, bo wydarł dzięki niej dla siebie pięć minut mocno
kontrowersyjnej sławy, której potencjału niestety nie przełożył na wymiar
pieniężny, ani finalnie też go nie udźwignął. Spora chwilowa sława i mała na nią
odporność oraz potrzeba odniesienia jakiegokolwiek sukcesu tak duża. Upojenie nim żałosne, a on przecież względny i zabójczy dla stabilizacji. Niestety „wino, kobiety i śpiew”, a życie osobiste w rozsypce. Tyle miał z
tej kariery, która tutaj w wersji filmowej, mam nadzieję że nienaciąganym happy
endem się zakończyła. Podsumowując, 15 rund z Alim, mit zbudowany na jednej
walce - walce z super championem, starciu przegranym, ale po totalnej ringowej rzezi
dokonanej na Chucku Wepnerze. Oddając mu prawdę to nie pierwszy i nie ostatni w tej branży
szołmen, ale i twardziel nieprzeciętny, bo gdy po ryju dostawał, to krwią się
zalewając ciosów poniżej pasa, odgryzania ucha czy innych debilnych pajacyków nie
odpieprzał i absolutnie z ringu nie spierdalał. Stąd spora ma sympatia do gościa za
sprawą hollywoodzkiej wersji jego życia oraz przez pryzmat kariery
sportowej, lecz jednocześnie żal człowieka, który
przez takie czy inne własne słabości nie wykorzystał szczególnie szansy jaką
ogromny sukces filmów o Rockym mu przyniósł.
P.S. Dodam jeszcze już
po pauzie, chociaż powinienem te kilka poniższych zdań od razu w tekst wtopić,
że od strony formalnej to film po części wykorzystujący Scorsesową manierę i
dzięki temperamentnej z polotem prowadzonej narracji, dokonujący tego niełatwego quasi
plagiatu bardzo sprawnie i z wdziękiem. Szczególnie, że uzyskany klimat późnych
amerykańskich lat siedemdziesiątych równie autentyczny, jak i wizualnie
atrakcyjny, ze sporym udziałem archiwalnych zdjęć z okresu i bardzo dobrych
stylizacji podpieranych finezyjną grą aktorską wszystkich pojawiających się nazwisk, bez różnicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz