Ich debiut (doskonale wiem dlaczego :)) przeoczyłem i o nowym, kolejnym projekcie, w
który akurat tym razem poprzez „romansik” Nicke Andersson wkręcony, dopiero
teraz przy okazji II usłyszałem. Nie wypadało jednakowoż by go zignorować, chociaż
to gadanie o poznaniu Johanny i odnalezieniu tej właściwej partnerki życiowej
trochę poprzez wydźwięk "harlequinowy" słabe. :) Złamałem się jednak
pod presją ciekawości i obawy o to, że coś ważnego na retro scenie przegapię, zważywszy iż to co spod łap Nicke wychodzi, chociaż nie zawsze jest w swej stylistycznej
formule oryginalne, to jednak zawsze poziom wysoki trzyma. Lucifer z
perspektywy wyłącznie nowego krążka w moim odczuciu, to jak się okazuje tylko w miarę sprawna zabawa
retro stylistyką spod znaku occult rocka, a nawet bardziej spopowiałego rock’n’rolla
z blondwłosą niewiastą na wokalu. Cały anturaż z Lucifer powiązany jasno daje do zrozumienia, gdzie szukać sprężyny dla ich muzyki. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych oczywiście i
całej pierwotnej scenie brytyjskiej, ze sporym udziałem również tej
amerykańskiej, możnaby rzec od Blue Öyster Cult po stary Fletwood
Mac. Jednak ze względu na fakt, iż ja w tych latach jeszcze tego świata nie
zamieszkiwałem i obecnie też nie bardzo historię ówczesnej sceny tak szczegółowo z uwzględnieniem nazw drugo i trzecioligowych na wyrywki
znam, to zwłaszcza posiadam skojarzenia z bieżącymi naśladowcami stylistyki
sprzed lat. Czuć w tym graniu co z łatwością wytłumaczalne pewne schematy
wykorzystywane przez Nicke niegdyś w The Hellacopters, a obecnie w Imperial State
Electric. Lecz mimo wszystko przez wzgląd na obecność w składzie wokalistki, to moje
myśli podczas kontaktu z Lucifer biegną w stronę na przykład krajanów Nicke z Blues Pills. Te skoczne
patataje dodatkowo od razu też wzbudzają porównania z wyspiarzami z Gentlemans
Pistols oraz jak się wsłuchać, a może bardziej odczucia zważyć, to ta brzmieniowa
konwencja jest czymś w rodzaju co poniektórych wybiórczych dokonań Witchcraft - tylko
powtarzam z kobitką za mikrofonem. Innymi słowy, jak słucham tej płyty to
trudno powstrzymać się od wielu porównań i co gorsza wychodzą one niestety na
niekorzyść Lucifer. Po pierwsze, lecz niedecydujące, to wszystko już było grane
wielokrotnie, w różnych konstelacjach wpływów i inspiracji z większą lub
mniejszą dozą własnej wizji. Po drugie tak naprawdę pośród tych dziewięciu
kompozycji nie ma ani jednej, która by czymś szczególnym przykuła moją uwagę na
dłużej niż kilka odsłuchów. Fakt, jest na ich drugim krążku rozrywkowo i miło dla uszu, jest na nim cholernie
przebojowy numer Dreamer z fajną linią melodyczną, zwłaszcza we fragmencie
refrenu. Ale reszta... hmmm no cóż, to tylko poprawne bez większej pasji odgrzewanie patentów
złotej ery. Raczej rzemieślnicza robota, co dziwi kiedy patrzeć na fakt iż Nicke deklaruje ogromną miłość do tego rodzaju muzycznej formuły. Może
fascynacja jedno, a możliwości kompozytorskie drugie? Może męska bezgraniczna miłość zakłóca krytyczny
osąd względem brzmienia głosu partnerki, która się stara, ale w pewnych
fragmentach zbytnio od rdzenia muzyki odjeżdżając powoduje niewielki, ale
jednak słuchowy dyskomfort? Niemniej jednak absolutnie źle nie jest, z tym że jak konkurencja wokół spora to i więcej od nowych nazw na nasyconej retro scenie wymagam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz