niedziela, 19 sierpnia 2018

Alice in Chains - Dirt (1992)




Już za kilka dni nadejdzie trzecie uderzenie współczesnego oblicza Alice in Chains, zatem przygotowując się na to ważkie wydarzenie, nie tylko dwie ostatnie płyty nagrane z Williamem DuVallem intensywnie sobie przypominam, ale rzecz jasna z nieukrywaną przyjemnością sięgam częściej niż zwykle do dwóch startowych albumów amerykańskiej legendy. Po drodze uszy swe też dopieściłem zarówno trójką już znanych singli z oczekiwanej Rainier Fog, ale także kawałkiem jaki Cantrell przygotował na składankę/podkład pod komiksową serię o Batmanie. To na marginesie tego co poniżej napiszę, bez zagłębiania się w szczegóły - szczególnie projektu powiązanego z mrocznym superbohaterem. Słowa najważniejsze poświęcone zostaną albumowi, który w kategorii klasyka lat dziewięćdziesiątych już chyba niemal od premiery na dobre zaistniał i obok Superunknown Soundgarden, Ten Pearl Jam i oczywiście Nevermind Nirvany przeszedł błyskawicznie do legendy. Zasługuje na ten status bez odrobiny przesady, a walorów jakie ze sobą przynosi nie trzeba na siłę się doszukiwać, kiedy ceni się ogromnie ostatnią muzyczną rockową rewolucję ostatniego 30-lecia. Zapewne nie spotkam się z falą oburzenia i krytyki jeśli stwierdzę, że po grunge'u już żaden trend rockowy nie miał takiej siły i z takim impetem nie wbił się na ogólne listy przebojów, a to co było później jedynie poza szybkim zdobyciem popularności i równie szybkim zeżarciem własnego ogona przez nu metal, nie ma prawa być nazywane niczym więcej ponad ciekawe, czasem nawet pasjonujące, ale jednak tylko odgrzewanie kotletów przez młodych muzyków zapatrzonych w chlubną przeszłość. Nawet jeśli scena grunge'owa posiłkowała się rockowym dorobkiem przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, podrasowanym młodzieżowym buntem przypominającym punkową rewoltę, to jednak finalny efekt przemiału tego co już było miał posmak czegoś autorskiego, a już na pewno swojego, skutkującego ponadto powstaniem całkiem nowej subkultury. Spoglądając na listę numerów z Dirt, nie mam w tym kontekście żadnych wątpliwości, że kompozycje to osobiste i natchnione konkretną dziejową chwilą i inspirowane miejscem powstania. Jednak nie miałyby one takiego silnego i długotrwałego oddziaływania, gdyby pod warstwą młodzieńczej pasji nie krył się talent ich twórców. Pasja, bunt oraz energia ale i wrażliwości muzyczna jako katalizatory stworzenia płyty kompletnej, bez ani jednej emocjonalnie fałszywej nuty, nawet chwilowej mielizny. Trzymającej od startu w permanentnym napięciu, genialnie żonglującej punktami kulminacyjnymi do których prowadzą różnorodne aranżerskie ścieżki. Krążka przebogatego pod względem pomysłów, różnorodnego ale i zachowującego rdzeń muzyki Alicji, ponadto rezonującego wewnętrznymi przeżyciami dzięki kapitalnym zaangażowanym interpretacjom wokalnym nieodżałowanego Laney'a Staley'a. Od niemal histerycznego krzyku, przez zachrypnięte frazowanie, zeschizowane odloty, po emocjonalny szept, w towarzystwie chwytliwych i jednocześnie intrygujących rozwiązań melodyjnych oraz nawet humorystycznych nawiązań do legendy z Birmingham (Iron Gland) - aby nazbyt manierycznie nie było. :) W dwóch zdaniach (długim i krótki :)) na podsumowanie. Kiedy Dirt już powraca do odtwarzacza, a powraca z racji powyższych zalet często, to funduje nie tylko sentymentalny skok w okres szczenięcych fascynacji, ale i przynosi doświadczenia czysto muzyczne, które za każdym razem frapują czymś nowym, dotychczas nie wychwyconym, a co z racji znajomości albumu na pamięć nie jest rzeczą zwyczajną, a świadczącą niepodważalnie o jej geniuszu. Chylę czoła zawsze, od ponad dwóch dekad!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj