czwartek, 4 czerwca 2015

Paradise Lost - The Plague Within (2015)




Już miałem bezkompromisowo swoje sceptyczne przekonanie o szczerości obecnego odjazdu Paradise Lost w stronę twardszego łojenia wyrazić, kiedy to kilkukrotny kontakt z najnowszym longiem nieco moją perspektywę zmienił i kazał w bardziej umiarkowany sposób odczucia wobec The Plague Within sprecyzować. Żadna to jednak euforia, czy chociaż po części równie entuzjastyczne nastawienie, jakie od ujawnienia pierwszych fragmentów wśród nostalgicznie zerkających w przeszłość amatorów mroku i ciężaru zapanowało. Zwyczajnie staram się do sprawy podejść z pełną uczciwością i chociaż to będzie niełatwe, a już na pewno mocno niespójne w samej formie recki, refleksje odpowiadające niezafałszowanym odczuciom spisać. Słucham teraz tego materiału i podstawowa refleksja sprowadza się do wyraźnego przekonania, iż The Plague Within to album kontrastów, które to wrażenia o skrajnym charakterze pobudzają. Bo oto wśród dziesięciu podstawowych premierowych kompozycji, taki otwierający stawkę No Hope in Sight swoją charakterystyczną melodyką w sentymentalną nutę skutecznie uderza, dając niekłamaną satysfakcję łysiejącemu dziadowi. To fakt niepodważalny, że to nader przebojowy numery wyraźnie nawiązujący do przełomu Draconian Times/One Second, z jedną cechą jaka na wymienionych albumach się nie pojawiła – mianowicie fragmentarycznym growlem. Z równie dobrym, ale zdecydowanie z innego okresu w kwestii inspiracji pochodzącym singlowym walcem, który mrocznym i ascetycznym obrazkiem został udanie przyozdobiony. Beneath Broken Earth o którym mowa swym ciężarem miażdży bezlitośnie i wyciska tonę emocji, kiedy Holmes ryczy "You wish to die", a Mackintosh rzeźbi wybornie jękliwe solo. To są najlepsze fragmenty i gdyby się uprzeć to jeszcze ze trzy, cztery numery mógłbym wyróżnić. Terminal i Punishment Through Time za pobudzenie skojarzeń z Shades of God, An Eternity of Lies i numer zamykający za potężną epickość i kapitalnie pieszczące riffy, których moc jednak jest systematycznie niszczona wokalami żywcem wyrwanymi z tego najmniej chlubnego dla raju utraconego okresu. Reszta może prócz surowego Flesh From Bone (jego akurat miejsce na krążkach Vallenfyre widzę) niestety absolutnie do mnie nie przemawia, bo stanowi hybrydę złożoną z warczącego silnika spalinowego, jakim Paradise Lost napędzane u początku kariery, a motorem pełnym rozwiązań przyjaznych środowisku, jakimi dla odmiany w pierwszej dekadzie XXI wieku twórczość Brytoli była poruszana. Taka to podsumowując całość próba sprzedania stęsknionym poziomu Icon, materiału w żadnym wypadku klasyce niedorównującego. Z kilkoma momentami, które ciary pobudzają, ale utrzymać napięcie już nie dają rady, bo śmiem już od dawna twierdzić, że Paradise Lost to legenda, która nie jest w stanie i nie będzie też w przyszłości zdolna, mimo zapału i uporu do stworzenia czegoś więcej niźli tylko solidnego materiału. Utracili naturalność, a mechaniczna próba odzyskania jej właściwych cech, rezultatów upragnionych nie przynosi. Stosując terminologię futbolową, był czas, że piłka sama ich w polu karnym odnajdywała i z jakiej pozycji by nie uderzali zawsze drogę do siatki znajdowała. Teraz jednak po licznych kontuzjach, które sami z własnej niefrasobliwości, czy może bardziej z gwiazdorskiego nastawienia sobie zafundowali, chociażby intensywnie w napadzie działali to piłka do nogi się nie klei i większość pary w gwizdek idzie. Stracili instynkt i nie są go w stanie odzyskać. Tak to spostrzegam, nie ma się co czarować, mimo, że miejscami to co proponują mi się podoba to toporność zbyt często karty rozdaje i do odbierających nadzieje wniosków finalnie skłania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj