sobota, 7 października 2017

Black Country Communion - BCCIV (2017)




Ogromnie się cieszę ze powrócili, że Joe Bonamassa dał się złamać. Cieszę się przede wszystkim, że wrócili w dobrej formie, ale nie mam pewności czy te kompozycje z nowej produkcji tak do końca zaspokajają mój apetyt i są celną odpowiedzią na moje oczekiwania. Pocieszające jest to, iż podobnie miałem z Afterglow, znaczy na łopatkach przy pierwszych odsłuchach nie byłem, ale po okresie odstawienia do niej powróciłem i ujrzałem ją w dużo bardziej pozytywnym świetle. Co mnie razi na czwórce? Chyba ta momentami sflaczała melodyka The Last Song for My Resting Place, nachalna i banalna piosenkowość, z tym folkowym akcentem na skrzypcach, ratowana jedynie kapitalną, bo z pazurem zagraną solówką. Może Wanderlust posiadający w sobie ducha AOR, czyli śmierdzący nieco kiczowatością amerykańskiego brzmienia lat osiemdziesiątych, a to dla mnie nigdy nie był czas największych osiągnięć w hard rocku, więc jestem sceptyczny i krytyczny. Hiciory się wówczas sypały, listy przebojów pęczniały od podobnej stylistyki, na bieżąco pączkowały, rozkwitały i dość prędko przekwitały dzisiaj już prawie niepamiętane nazwy w rodzaju Styxu, Kansas, REO Speedwagon i najbardziej rozchwytywanego przez płeć piękną Whitesnake - ale to nie te rejony w których chciałbym widzieć BCC. Nadzieje zaś dostrzegam w Sway i The Crow, numerach którym co nieco wytknąć przy odrobinie złej woli można, ale to właściwie są kawałki na tyle dynamiczne i z pazurem zagrane, że unikam złośliwości i szczególnie w tym drugim widzę więcej dobrego niż złego. Bez reszty natomiast kupują mnie, otwierający, mocarny i energetyczny Collide z wyrazistym riffem i siłową grą Bonhama zwieńczoną gitarowym popisem Banamassy inspirowanym jakby to nie zabrzmiało kuriozalnie stylem gry Scotta Holiday’a z Rival Sons. Over My Head, Love Remains i Awake przepisowo sklecone z pasji hard rockowego serducha, w którym pulsuje krew bogata w riffu siłę, Hammonda wibracje i soczysty puls sekcji. Jednak tym co najbardziej krew wzburza, to The Cove i zamykający stawkę When the Morning Comes – kompozycje perełki lśniące, melancholijne cudeńka, przebogate siłą wyrazu, napięciem permanentnym, budową epicką. One porywają i pozwalają najmocniej dostrzec rewelacyjną, wręcz zjawiskową formę wokalną dziadka Glenna (ani jednego geriatrycznego tonu), instrumentalną biegłość, polot i wyczucie reszty muzyków – stanowiąc model, szablon dla przyszłych adeptów hard rocka. Oby tacy się nadal rodzili! Dlaczegóż ja mam więc obiekcje, czy ja szukam dziury w całym? Pytanie sobie zadaję, kiedy to przecież fajna płyta jest w zasadzie. Może to te oczekiwania winne, po części nakręcone cholernie entuzjastyczną notką w Hammerze, w której napisano, że sporo Zeppelinow w BCC, których ja tutaj nie bardzo jestem w stanie usłyszeć, chociaż słuch wytężam? Pomimo kręcenia nosem ten sam kinol podpowiada mi jednak, że to tylko kwestia czasu abym już wkrótce przyznał, iż BCCIV to żaden spadek formy przy poprzednich albumach. Bo obiektywnie rzecz ujmując czepiam się szczegółów i próbuję chyba na siłę dystans zbudować. Na cholerę to robię? Jak na razie to znam teraz tej odpowiedzi - powtórzę zatem zdanie z początku, cieszę się, że wrócili w dobrej formie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj