środa, 30 września 2020

Jaws / Szczęki (1975) - Steven Spielberg

 

To nie będzie zwyczajna recenzja, to będzie recenzja, która musowo musi się znaleźć u mnie na blogu, a problem polega na tym, że chce ją mieć, ale nie wiem co oryginalnego mógłbym napisać o filmie o którym wszystko co możliwe w najróżniejszych konfiguracjach zostało już napisane - a do tego z pewności nikt już nie czeka na kolejne powtarzanie banałów. Zatem piszę, bo powinienem, bo chcę mieć już ten koszmar za sobą, ale czytać w zasadzie nikt nie musi, bo nie ma po co. Odleżał się nawet szkic tego tekstu kilka miesięcy od ostatniego spotkania z gumowym mega sharkiem, więc presja by w końcu coś naskrobać przymusiła mnie do działania - wyrzucę nareszcie truizmy i będę miał spokój. Wale więc w klawiaturę pod wpływem nagłego impulsu błyskawicznie - klecę zdania bez takiego jakbym sobie życzył przekonania. Wyszło tak sobie, ale tego się spodziewałem - o tych filmach, które nie znalazły miliardowej publiczności napiszę jak sobie życzę z pewnością ciekawiej, a tą autorską kopię kopii reck o Szczękach teraz znajdziecie w postscriptum. Tak to może wyjdzie inaczej, a może tak bez sensu.

P.S. Od tego na całego Spielberg wbił się w hollywoodzki mainstream, nie ma bowiem od tamtego czasu kinomaniaka (albo więcej, nie ma takiego w wieku zaawansowanego człowieka), który kilkadziesiąt razy nie załapałby się na lep w postaci emisji Szczęk w telewizji. Ja też od zwykłego szarego zjadacza popkultury zasadniczo się nie różnię, stąd wielokrotnie w mniejszych lub większych fragmentach, od reklamy bądź do reklamy oglądałem. Ale tym razem w wakacyjny wieczór, po rowerowym tripie bałtyckim wybrzeżem akurat zrobiłem sobie pełną powtórkę z rozrywki, wykorzystując okazję, aby na stronach bloga przyznać należyte miejsce tej legendarnej już produkcji. I co sobie w czasie emisji pomyślałem? Pomyślałem że rekin mechaniczny jest wciąż zajebisty i nie opatrzył się, choć widać że linki i cięgna nim sterują, ale mogą temu archaicznemu mechanizmowi współcześni wygenerowani przez grafików komputerowych odpowiednicy skoczyć, taki jest fajny. Ponadto zamiast ekscytować się ilu bestia śmiałków i ile ofiar pożre, skupiłem się naturalnie na delektowaniu aktorstwem, a dokładnie nieco kiczowatymi, lecz niezwykle sympatycznymi szarżami Panów aktorów. Roy'a Scheidera dostającego kompletnego fioła (spoczywa w pokoju od 2008-ego), Richarda Dreyfussa nie mniej obłąkanego, ale bardziej zabawnego (jeszcze dycha i ma się chyba dobrze) oraz Roberta Shawa, którym gdybym mógł być to bym chciał być, taki z niego zimny kozak (od dawna niestety gryzie kwiatki od spodu, a jakby teraz żył to byłby już 93-letnim kozakiem). Reszta refleksji zagubiła się pod wpływem nagłych ataków reklam. STOP. Chociaż nie stop, jeszcze jedną zapamiętałem. Wiem ja, wiemy wszyscy, że seria z tego blockbustera powstała, ale jak to najczęściej bywa, kiedy film bank rozbije osiągając szczyty list kasowych przebojów, to trzeba koniecznie dokręcić kolejne epizody by potencjał finansowy jak gąbkę wycisnąć. Nie tędy droga, w sumie tędy droga, ale do zniszczenia kultu, szybciej czy później. Chyba jednak później, albo już, bo kto pisze takie mecyje po latach o innych szczękowych przygodach? :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj