czwartek, 24 września 2020

Viagra Boys - Street Worms (2018)

 


Co ja tam wiem o post punku, kiedy jedyną współczesną nazwą z jaką systematycznie od krótkiego czasu obcuje jest Idles, a moja znajomość korzeni nurtu ogranicza się do kojarzenia kilku legendarnych nazw - niekoniecznie tą scenę wprost inspirujących. Więcej człowiek ze względu na rocznik siedział w punk rocku lat dziewięćdziesiątych, kiedy przez moment odhaczał kolejno początkową dyskografię wesołych amerykańskich bandów w rodzaju The Offspring czy Green Day. No żeby nie być totalnym fajansiarzem było też po drodze Bad Religion, którym zachłysnąłem się mocno na serio, a wszystko co napisałem powyżej odbyło się w przypadkowym powiązaniu z kilkoma typami skaterami łączącymi skakanie na deskach i rolkach z fascynacjami muzycznymi. :) Ale ci grajkowie tu wymienieni nic wspólnego z awangardą punka nie mieli, a kiedy obecnie wpadam na twórczość Szwedów z Viagra Boys, to myślę że mimo swej naiwności nie powinienem ich łączyć akurat z jankeskimi zabawami w anarchizm. Viagra Boys to przecież pozornie jajcarze, bo śpiewają o rzeczach mało poważnych, lecz w sposób inteligentnie błyskotliwy, korzystając do tego z pomysłów czysto muzycznie aranżacyjnych lotów na pewno nie poniżej cholernie wysokiego poziomu. Nie ułatwiają więc szufladkującym zaszufladkowania, ale też nie podpierają się elitaryzmem ubranym w mega ambicje. Są bezpośredni, mogą robić wrażenie wulgarnych, ale przede wszystkim są kapitalnie zestrojeni ze sobą muzycznie i do tego uroczo po prostu przewrotni. Jak podpowiadają weterani dziennikarstwa muzycznego (ci akurat na serio obeznani z post punkową sceną) Viagra Boys nawiązują do punku kipiącego testosteronem i w tekstach cholernie imponującego zdystansowaną ironią, a ich osobista oryginalność budowana zostaje na użyciu niekoniecznie z punkiem powiązanego instrumentarium. Saksofon i liczne elektroniczne pudła z których z gracją wydobywają masę ciekawych bitów konstruujących na fundamencie energetycznego rock'n'rolla przebojową transową rzeczywistość. Kiedy dodatkowo przed zespół wychodzi taki osobliwy harpagan jak Sebastian Murphy i daje surowy popis wokalno-performancerski, to ja nawet jeśli nie jestem takiej sceny followersem, to myślę że warto się dalszej karierze Szwedów przyglądać. Może nie będzie o nich głośno w głównym rockowym nurcie, ale swój wart uznania ślad na scenie z pewnością jeszcze pozostawią.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj