piątek, 25 września 2020

Witchcraft - The Alchemist (2007)

 


Wypełzli z powodzeniem z proto doom rocka i te dwa inaugurujące ich istnienie krążki, które zanim The Alchemist powstał nagrali przypisały im wysoki status na scenie retro okultystycznej. Tyle że kiedy wówczas (w roku 2004-ym i kolejnym) stylistyczne wycieczki do grania muzyki sprzed czterdziestu lat mogły być odbierane w kategoriach ciekawostki o paradoksalnie świeżości posmaku, to już wkrótce zasiew na retro scenie był tak intensywny, że nawet tacy dla nowej fali zasłużeni prekursorzy mogli zatonąć w morzu obfitości. Tak myślę się stało, a dzisiejszy status Witchcraft i pomysły jego lidera na odnalezienie osobistej niszy tylko potwierdzają tezę, w której zasadność tak samo wtedy (rok 2007), jak dzisiaj żarliwie wierzę. Przepraszam miłośników Witchcraft, ale odbyte przed momentem odsłuchy The Alchemist choć naftaliny woni nie rozniosły, to obnażyły zasadniczy problem jaki z tą grupą pewnie ze sporą rzeszą fanów szeroko postrzeganej retro mody dzielę. Bowiem wszystko to co u podstawy fajnej zabawy w epigonów w przypadku ekipy Magnusa Pelandera gra znakomicie (z epoki brzmienie, szacunek do kopiowanej materii i świetna znajomość powielanej stylistyki), to oprócz wymienionych reszta jest nazbyt zachowawcza, przez co chłopaki z Örebro nie mają startu do najbardziej ekscytujących wyznawców sabbathowo-pentagramowej estetyki. Orchid który mam na myśli wyrywał z aksamitnego fotela (cisza u nich teraz, ale mam nadzieję że będzie jeszcze wyrywał), a Witchcraft nie wyrywa - mimo że szyje przecież całkiem dobre numery. Dobre w znaczeniu zgrabne, dobre w znaczeniu przewidywalne - no cóż. W każdym bądź razie nie popłakiwałem nocami, wiedząc że Pelander idzie współcześnie (swoją drogą dość zaskakująco intrygująco) w kierunku akustycznym, bo na tak wiele jak od Orchid od Witchcraft nigdy nie liczyłem. The Alchemist zauważam tylko jako zmaterializowany efekt pasji Pelandera - w tym konkretnym przypadku archiwizacyjnie rzecz biorąc, jako pomost pomiędzy doomowymi początkami, a późniejszym częściowym zerkaniem w kierunku swawolnego rock'n'rolla (patrz Legend) i jeszcze późniejszym niepewnym obwąchiwaniem się z eksperymentami, bądź bardziej, jak jestem skłonny stwierdzić nieco unowocześnionym zawróceniem na pozycje sprzed właśnie The Alchemist. Posłucham tego albumu teraz jeszcze raz i nie cisnę z odrazą na dno szafy, ale nic więcej ponad to. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj