czwartek, 25 września 2025

Fish Tank (2009) - Andrea Arnold

 

Śpiewne FUCK OFF z tym angielskim nieco patusowym akcentem, na każdym końcu, początku i w środku niemalże zdania - w bardzo udanym, podobnym tematycznie, rodzaju preludium do tegorocznego u nas, a zeszłorocznego w krajach które szybciej dostają premiery Birda. Opowieść o jeBanym późnym dzieciństwie w zjeBanym słabym otoczeniu, które jest zarazem środowiskiem naturalnie przyjaznym, w surowym, hartującym stopniu, jak i otoczeniem przeklętym, w stopniu odbierającym temu dzieciństwu właśnie atrybuty normalnego płynnego dorastania. Te „gówniary” (siostry przede wszystkim) grają tutaj fantastycznie, bowiem w sumie nie grają, a są chyba po prostu sobą - ale ja nie wiem czy to naturszczykowe zjawiska. Wiem na pewno, że nie spodziewałem się pośród obsady, już nie wschodzącej, a jak mniemam pełnokrwistej wówczas gwiazdorskiej postaci Fassbendera. Jego samego, w surowym, społecznym komentarzu i dosadnym, zatem artystycznie ascetycznym obrazie o wymagającym dojrzewaniu wybuchowej smarkuli przy niedojrzałej matce. Nawijce o lekcji adolescencji i przyśpieszonego dorastania, ze sznytem sentymentalnym i z empatią odkrywającej pod zbroją z opryskliwości zwyczajne słabości. O bohaterkach w słabej wzajemnej relacji, które (okazuje się), iż obie w rękach Fassbendera, nieodporne są na jego chłopięcy urok - prawda że godna potępienia sytuacja? Nie oczekiwałem w tym kierunku rozwiniętej narracji i tego że ten myk w scenariuszu spowoduje ekstremalnie fatalne komplikacje i nieomal ich tragiczne konsekwencje. Zakładałem inne scenariusze - skupienie na ucieczce w pasję i niewiary w siebie, przy pozornej smarkatej bezczelności przełamywaniu. Może dlatego nie do końca wiem jak intencje reżyserki ugryźć i czuje się po seansie, bez względu jak dobrze była ta historia zrealizowana, jako facet nieswojo.

środa, 24 września 2025

Paradise Lost - Ascension (2025)

 

Wszystko wydaje się jasne, aczkolwiek mroczne w swej muzycznej istocie, dlategóż nie ma powodu aby kręcić, tylko wprost należy wywalić z siebie kilka mniej lub bardziej obłych zdań określających własny stosunek do najnowszego krążka legendarnych dla mnie smutasów. Mam ja i owszem do nich mnóstwo sentymentalnej sympatii i nie dam tu do zrozumienia, że Ascension to totalna porażka niegdysiejszych protoplastów doom/death gotyckiej sceny, a po latach jak się okazywało - próbujących swych sił w gatunkowo odmiennych kierunkach (trzymających zawsze porządny poziom), jednako raczej bez sukcesów na miarę oczekiwań. Tak bywało, że zazwyczaj rozpieprzyć system albumami zaskakującymi im się nie udawało (Host - dyskusja trwa :)), a i te materiały powracające do ciężkich brzmień też bywały dość skrajnie oceniane, bowiem nierówne. Ascension dla tej odmiany i dla potwierdzenia obecnego azymutu, taki jak się spodziewać mogłem (przechodzę do sedna), ma znaczy momenty (kilka zacnych momentów) i chwil mielizn też nie oszczędza. Jest zarówno jakościowo różny, a i paradoksalnie bardzo spójny stylistycznie - co wpływa na odbiór jego niestety poniekąd negatywnie, gdyż godzina i minuta trwania potrafi przynudzić. Ekipa stawia na klimat i nie można odmówić jej, że on jest wyborny i za serduchow chwyta, ale nie ekscytuje, bowiem mnóstwo na Ascensuion autocytatów, powielających schemat, więc nawet wyśmienite linie melodyczne (tak solówek jak i riffów właściwych Mackintosha), prócz wspomnianego milusiego efektu dla uszu, nie ratują finalnie całości przed określeniem jej przymiotnikiem JEDNOWYMIAROWA. Ta jednostajność nie morduje kompletnie dynamiki (ona jest, daje o sobie znać, lecz na swoich ograniczonych warunkach), ale każdy utwór do siebie nader podobny, nawet jeśli w swojej osobnej charakterystyce fajnie niesie go indywidualna melodyka - oczywiście w ewidentnym "paradajsowym" stylu. Chcę zakładam powiedzieć, iż Oni - paradajsi, w zespołowym ujęciu dobrze panują nad konceptem płyty, a główny kompozytor doskonale wie jak pisać metalowe przeboje dla nadąsanych, a pomimo to, jestem wciąż sceptyczny. Czuję iż będę w te pielesze powracał (kocham czuć się bezpiecznie), jednak czy Ascension w przyszłości awansuje do roli ważniejszej niż tylko dostarczyciela poczucia spokoju? Być może to coś więcej, nie będzie konieczne, a to co właśnie z obozu PL mi podarowano osadzając się, gwarantować będzie godzinę odprężenia. 

P.S. Za riff właściwy w Sirens i inne płynące motywy oraz ciary które wywołują, przepraszam za jakiekolwiek uwagi krytyczne powyżej zasugerowane! SORKI!!! 

wtorek, 23 września 2025

Scorpion Milk - Slime of the Times (2025)

 

Startowy singiel nowego, a jednocześnie dość (na szczęście tylko pozornie) standardowo przewidywalnego (oczywiste konotacje z Grave Pleasures) projektu Mata McNerney'a nie zwiastował że dostanę surowszą w łapy wersję wymienionego spadkobiercy potencjału pierwszego i zarazem ostatniego jak się szybko okazało krążka znakomitego Beastmilk. Another Day Another Abyss natychmiast w moje łaski się wkupił, bowiem okazał się bardzo chwytliwie bezpretensjonalnym odpryskiem od ejtisowej chwały postpunkowej zimnej fali, więc nie bardzo się spodziewałem iż pełny long (pełny, a dość krótki) zamiast skocznej bezpośredniej, nieco popem z okolic The Cure i The Sisters Of Mercy muśniętej nuty, zaproponuje nutę oczywiście melodyjną, ale ze sporym udziałem frontalnego ataku apokaliptycznego chłodu. Slime Of The Times posiada walor mega skuteczny, bo gdy prześliznę się za każdym razem przez około trzydzieści minut z siedmiominutowym bodaj hakiem, to mam gigantyczną potrzebę, aby po raz kolejny wcisnąć odtwarzanie, gdyż nie jestem nim nasycony, bo ciągle i ciągle zaintrygowany. Debiut Scorpion Milk stanowi dla mnie muzyczną pokusę ogromną i wciąż wciąż mi go mało, zatem jest to już jakaś silna rekomendacja, a że pod względem treści i pomysłu powiązanego z konwencją ma do zaproponowania bardzo hipnotycznie-transową dawkę obecnie nadal na świeżo eksploatowanej post punkowej maniery, to myślę iż nie zawiedzie każdego kto intensywniej siedzi w minimalistycznych w założeniu i działaniu, a jednocześnie świetnie zaaranżowanym około industrialowym i około gotyckim rzężeniu oraz atmosfery zimnego mroku rozpylaniu. Mam przekonanie też, iż wcale nie jest to tylko i wyłącznie bardziej zwarta wersja Grave Pleasures, ale coś więcej i jak najbardziej popieram inicjatywę Mata dłubania jeszcze poza znakomitym wspomnianym. Nie powinienem w sumie być też zaskoczony jakością, bo współpracownicy Mata w obozie Scoprpion Milk nie są absolutnie przypadkowi (nazwy Viagra Boys i Converge) dawały gwarancję otwartości gatunkowej i talentu interpretatorskiego. Oni pomogli z pewnością uzyskać właściwy feeling i przyczynili się do wywoływania w trakcie odsłuchiwania właśnie pokusy powracania w świat wykreowany u fundamentu przez kompozytorski talent Mata i jego charakterystyczny wokal, jaki tak potrafi kapitalnie manierycznie podniośle zaciągać, jak i mniej melodyjnie uderzyć niemal charkliwym krzykiem. Slime of the Times posiada walorów znakomitą większość, bo nie jest oczywisty i nie trzyma się kurczowo jednej stylistycznej przynależności, a okazując szacunek tradycji gatunku, podpina go raz bardziej do industrialu, innym razem do mozolnie mętniejszych czy dla odmiany podrygujących rockowych kierunków. Niebagatelny wpływ na mój euforyczny stan ma też to co słyszę w intrze do Srebrnych Wieprzy - bo tam w moim ojczystym języku się recytatorsko nawija. Próbowałem zlokalizować wyjaśnienie - kto co jak i dlaczego? Nie potrafię! Póki co net milczy w sprawie! Mam tylko jakieś domysły - obawiam się jednak czy nazbyt nie błądzę, bo tyle wokół artystycznych ambitnych bodźców, a i wiele z klasyki tylko połowicznie przeze mnie tkniętę, więc się nie wyrywam.

czwartek, 18 września 2025

Friendship (2024) - Andrew Deyoung

 

Jeśli nawet widziałeś przyjacielu kinomaniaku setki filmowych konwencji i oglądałeś tysiące produkcji, to być może nie trafiłeś na coś podobnego temu, czego można się spodziewać po "przyjaźni", gdy zasięgnie się języka ze źródła. Nie sugeruję, iż jest to coś kompletnie nowego, a tym bardziej odkrywczego, bowiem oryginalności w stężeniu jakiego można by oczekiwać po powyższym wstępie tutaj trochę brakuje. Pisząc o wyjątkowości mam na myśli, że to co zobaczyłem najzwyczajniej irytuje i ta żenująca formuła jest w dodatku w pełni świadoma myślę. To jakiś eksperyment, w sensie oddziaływania na widza i poddawania go próbie. Bohater bodaj w spektrum niezdiagnozowanym sprawdzał mnie na życzenie autora scenariusza i reżysera w jednej osobie, w stopniu maksymalnie wytężonej prowokacji, czy ja aby wytrzymam starcie z tak męczącą osobowością. Tym mocniej wkurw*****ą, że komik zawodowy w głównej roli, to akurat wybór obsadowy znakomity - jestem w stanie uwierzyć nawet że typ gra samego siebie, czyli nie gra dosłownie. Niech mnie wszelkie siły chronią by ktoś taki zaistniał w orbicie moich bliższych znajomości, bo żadne egzorcyzmy nie przepędziłyby takiego demona. Co ciekawe demona o cechach energetycznego wampira i jeszcze w dodatku wpływającego tak destrukcyjnie na otoczenie k***a NIECHCĄCY. :) Kiedy patrzę przez ponad półtorej godziny na pełzająco rozwijającą się frustrację człowieka, który tak bardzo chce dobrze, a wychodzi mu jak zawsze, to trochę jest mi go żal. Żal tylko gdy mogę wciskając przycisk w pilocie człowieka usunąć z mojego otoczenia. Gdybym uczynienie tego nie było możliwym, to czułbym nieopanowaną potrzebę wyje**ć mu dla dobra wszystkich którzy mogliby być w przyszłości narażeni na jego istnienie. Jeśli spotkasz takiego Craiga, nie oglądaj się za siebie, tylko sperd***j póki nie zdąży Cię polubić!

środa, 17 września 2025

Eden (2024) - Ron Howard

 

Trochę obrót spraw okazał się nieoczekiwany, gdyż spodziewam się opartej na autentycznych wydarzeniach wstrząsającej opowieści, "skonstruowanej z zeznań tych co przetrwali", a nie przypadkowo posklejanej z karykaturalnego w wielu momentach aktorstwa satyry czy groteski. Oczekiwałem okrutnej historii z jakiej taki wyga jak Howard uczyni materiał zarazem na porządną kinową frekwencję i jakościową hollywoodzką szlachetność, a obsadę zainspiruje, bądź jeśli będzie trzeba przymusi do wyciskania odpowiedniej gęstości emocjonalnych soków. Wyszło jednak bardzo średnio, a gdyby zapomnieć o sentymencie do Howarda, to trudno się pogodzić z tym, iż taki niepokojący potencjał został tak bardzo przez mega doświadczonego speca od dobrze (w miarę ambitnie) skonstruowanego kina dla mas zmarnotrawiony. Bez chyba kontroli kręcono, bowiem tylko zdjęcia stanowią jakąś większą wartości i to też zapewne ze względu na pejzaże jakie rejestrują. Jeśli nie posiada się potrzeby obcowania z kinem frapująco skonstruowanym i opowiedzianym z autentycznym vibem, to może w sumie Eden zaspokoić takie popularne gusta. Wówczas uzna się iż fajne i mrocznie brutalne to było, a Howardowi będzie się oklaskami dodawać kolejne poziomy do reżyserskiego ego. Ja Panu nie dodam - przykro mi, podstaw brak. Nie było to doświadczenie w jakikolwiek dla mnie do zapamiętania. O, już o nim prawie zapomniałem!

P.S. W temacie treści, gdyby jeszcze kogoś przekornego interesowało. Ona pobudowana na psychologicznych mechanizmach, które budzą się w rzeczywistości surowego, bezwzględnego survivalu. O minispołeczności i jednostkach walczących nie tylko o przetrwanie (zaspokojenie głodu), ale i dominację (bzik bzik i jeszcze raz bzik). Innymi słowy o ludziach wpadających w obłęd i robiących rzeczy jakich w innych warunkach by absolutnie nie zrobili, a nawet nie pomyśleli, iż są zdolni je czynić. Bowiem człowiek jest niebywale niebezpieczny gdy z lęku świruje, bądź poddaje się obsesji chorego interesu i iluzorycznego pieniądza.

wtorek, 16 września 2025

The Conjuring: Last Rites / Obecność 4: Ostatnie namaszczenie (2025) - Michael Chaves

 

Puszczam w ruch swobodny myśli strumień i piszę niemal automatycznie, że czwóreczka nie porwała absolutnie, ani jak jedynka, ani dwójka, a nie porównam jej z trójką, gdyż ją akurat przegapiłem. Nie żałuję póki co iż trzecie podejście mi nieznane, bowiem ono zdecydowanie słabiej od znanych mi ocenione, a że to bieżące jak stwierdziłem nie rozbujało we mnie oczekiwanej pro-strachliwej wyobraźni, to wiadomo - zero prawie motywacji. Obejrzałem przedwczoraj porą nocną tylko dobry horror, w typowej raczej współczesnej odsłonie i to mnie rozczarowywało do co najmniej połowy seansu, podobnie jak poczucie że scenariusz skrojony ze zbytniego natłoku wątków, przeplatanych uparcie, powodujących, iż projekcja traciła sporo na spójności treści i dynamice. Narracja przez tą wadę scenariusza zdawała się nieco chaotyczna, za co zrzucam winę właśnie na nazbyt rozbudowany wstęp, jaki spowodował iż tempo siadało i moja koncentracja się zatracała nie na filmie, a jego wadach. Długo się właściwy wątek rozmywał, pośród do niego dopływów i dopiero rozgrywka końcowa (bardzo skonkretyzowana) wcześniejsze niedoskonałości w postaci też niestety typowej schematyczności i miałkości zrekompensowała. Jednak to plus (tylko taki mam wrażenia odrobinę na siłę, z dobrej woli i sentymentu do początków serii wyszukany), bo dopiero archiwalia puszczone w tle napisów końcowych, dokonały tego, czego dwa startowe podejścia do tematu, od początku potrafiły wprawić mnie w stan dużego niepokoju. Gdyby zamiast pójść w typowości horrorowe, postawić odważnie artystycznie na wizualne skojarzenia dokumentalne, to jestem całkowicie pewien, iż zabrakło by mi złej woli aby cokolwiek krytykować. To byłoby mega, ale rozumiem że formuła serii wymagała jakiejś kompatybilności optycznej. Tyle że jak na początku nadmieniłem - ta użyta w przypadku „ostatniego namaszczenia” miała się pod względem straszenia nie bardzo do tej przez Jamesa Wana na starcie eksploatowania tematu użytej. Widzę że na odartą z archetypicznego smaku, zmieniła się odkąd w łapy swoje kontynuacje wziął Michael Chaves metoda, dlatego podkreślam, iż przegapienia jego pierwszego podejścia mi nie szkoda. :)

P.S. Ale plakaaat - plakat dobrrry!

poniedziałek, 15 września 2025

Hey - Ho! (1994)

 

Jakbym innych albumów szczecinian nie wychwalał i jakby to podkreślanie ich walorów nie odnosiło się do produkcji które niegdyś, już od początku wielbiłem, tudzież tych które moją przychylność zdobyły znacznie później - czasem po dłuższym czasie, to numerem jeden ani przez chwilę Ho! być nie przestało. Na zdanie takie składają się liczne odczucia tak subiektywne jak i obiektywne techniczne argumenty, bo to są raz gigantyczne emocje zawarte tak naturalnie w tekstach (przegenialnych Kaśki), jak i warsztatowej i aranżacyjnej biegłości składu kierowanego przez Banacha. Debiut był soczysty i okazał się kapitalnym polskim odniesieniem do królującego w owym czasie grunge'owego nurtu, ale to co nagrali przy okazji dwójki, to nie tylko świeżość, ale i robiąca kolosalne wrażenie dojrzałość kompozytorska. Nie ma Ho! ani jednego nawet lekko słabszego momentu, ani jednego tym bardziej wypełniacza, jak i ani szczątkowo niedopracowania produkcyjnego. Nie jest to krążek ani ciut banalny, jak z drugiej strony pretendujący do często w przypadku smarkatej NADambicji pretensjonalnego małoletniego bełkotu. Natomiast jest także i dzisiaj przykładem świetnej inżynierskiej roboty wykonanej w legendarnym Izabelin Studio, gdzie wykręcono organiczny, pulsujący życiem sound, co dodało tylko potencjalnie już w fazie przedprodukcji mega perspektywicznemu materiału fenomenalnej oprawy brzmieniowej. Bez względu czy kopią moje dupsko numery o energetycznej, czasem wręcz heavy brutalnej proweniencji (to te najczęściej z tekstami angielskimi), czy może zaczarowują mnie te mniej ostre, bardziej refleksyjne, rozbudowane - to za każdym razem przeżywam upragnione muzyczne uniesienie. Rzecz też w tym, iż na Fire wbito jeszcze numery jakie ząb czasu zweryfikował jako dość muzycznie błahe, a na Ho! Hey absolutnie uniknął tegoż. Być może zespół natychmiast zdał egzamin z wysokich ambicji, zauważając powyższe - chcąc uniknąć kierunku osłabiającego wartość muzyczną ich materiały, a może kompletnie bez takiej świadomości, automatycznie nasączył swoją muzykę pierwiastkiem spójnej dojrzałej formy. Finalnie postawił na intuicje i pozostawił po roku 1994 fantastyczne wrażenia akustyczne, jakie we mnie z kolosalną siła rezonują do dzisiaj i od dzisiaj na bieżąco gdy przykładowo słucham takiego wyprzedzającego nawet to co za rok nagrać mieli magicy z Faith No More. Uwaga konkurs - jaki numer mam na myśli? Myśl czytelniku szybko, bo odpowiedz już w środku następnego zdania. Kto uważa że Is It Strange swoją rytmiką nie kojarzy się z oryginalną eklektyczną formą gigantów? Hey na Ho! to najzwyczajniej erupcja kreatywności i talentu, okiełzanych niezwyczajnym jak dla tak młodych artystów, ogromnym doświadczeniem. Chyba właśnie odniosłem się tutaj teraz do najlepszego rockowego polskiego albumu najtisowego!

niedziela, 14 września 2025

Teściowie 3 (2025) - Jakub Michalczuk

 

Wniosek jeden podstawowo-kluczowy mam, że figura reżysera często przesądza o efekcie bardziej niż potencjalne umiejętności aktorskie obsady, czy scenariuszowa wyobraźnia człowieka który wstęp, rozwinięcie, kulminację i zakończenie historii wymyślił, bądź obrobił taką opowieść na faktach autentycznych opartą. To w zasadzie wiem od dawna i tylko utwierdziłem się sobotnim wieczorem w owym oczywistym przekonaniu. Jakub Michaluczuk za stery współczesnej reinkarnacji czegoś w rodzaju archetypicznego Koga-Mogla powrócił i udanie trójkę nakręciwszy kontruje tym razem przy okazji dwójki lekko strywializowaną i niekoniecznie za drugim podejściem firmowanym nazwiskiem niejakiej Kaliny Alabrudzińskiej naprawdę zabawną serię. Na krześle reżyserskim wymieniony, natomiast dla potwierdzenia mojej powyższej tezy, odpowiedzialny za scenariusz za każdym razem ten sam człowiek, a efekty tak jakościowo twierdzę z własnym przekonaniem do siebie niespasowane. Bowiem dwójka mnie generalnie zawstydziła nieporadnością przecież teoretycznie znakomitej obsady, a teraz zmów wszyscy grają zasadniczo jak z nut, a dokładnie pisząc - Dorociński po swojemu z manierą jak zawsze przewidywalną, Woronowicz w komediowym fachu pośród współczesnych w średnim wieku niedościgniony, ale numerem jeden wspólnie fantastyczna mimicznie Ostaszewska i genialna, nerwem napędzana Kuna. Ponownie Michalczuk wykorzystał pomysł na połączenie rodzimej komedii o tradycyjnym rodowodzie z nowoczesną/niestandardową oprawą muzyczną (za tą perkusję jestem od razu skłonny dodawać punkciki), kreując na ekranie poważną można rzec komedię, płynnie przemykającą od łez śmiechu znaczy, do łez refleksji o relacjach z poziomu uczuciowego, gdzie wiek dojrzały, lata wspólne i rozbicie marzeń o mur rzeczywistości oraz pragnień, powodują serię decyzji i konsekwencji gorzko-zabawnych. Dużo bimbru w kadrze i czarnego, ironicznego humoru ilość idealna, bowiem konfrontacja kobiecego bezczelnego zaścianka i wielkomiejskiej przemądrzałej arogancji, inaczej (gdyby obniżać nastrój subiektywnej oceny) wartościowej tradycji i otwierającej perspektywy doskonalące postępowości, to naturalnie kawał znakomitego materiału na przednią farsę. Świetne, nieprzeforsowywane gagi/teksty, jakie w porównaniu z poprzednią odsłoną nie wywołują ani razu miny zażenowania, bo myślę powracający reżyser nie tylko zadbał o równowagę pomiędzy szlachetnie klasyczną komedią, a posiadającym walory refleksyjne i identyfikacyjne dramatem, ale i też on i scenarzysta (w tej wspólnej konstelacji) bardziej rozumieją detale polskiej mentalności, tak tej prowincji jak i loftów. Tym razem wszystko fajnie gra, bo przede wszystkim zakładam (piję do wstępu), że Michalczuk wychwytywał na bieżąco i nie dopuszczał do przeoczenia żenady - tego wszystkiego lipnego, czym Alabrudzińska dwójkę ku mojemu wyraźnie manifestowanemu niezadowoleniu nasyciła.

sobota, 13 września 2025

Trzy miłości (2025) - Łukasz Grzegorzek

 

Szpieguś i dilerek - po stronie męskich postaci. Prawnik czynny i prawnik studencik oraz ona - dla obydwóch samców atrakcyjna w średnim wieku samiczka. Niecodzienny (zaraz wyjaśnię „łaj”) trójkąt miłosny, w którym jeden typek posiada powab, a drugi zawodową karierę i kasiorkę. Jeden ma młodzieńczą naiwną bezczelną swobodę, drugi zgryzotę przez porzucenie i zgorzknienie wieku średniego. Jeden zdobywa status jej chłopaka, mimo iż jest z zamiłowania bodaj chłopcem do towarzystwa, a drugi nie potrafi się pogodzić że będąc onegdaj jej mężem, dziś stracił jej nie tylko zainteresowanie. W jednym się zabujała, w drugim widzi jedynie żałosne resztki męskiej godności, zatem chyba to całkiem poważna baza dla całkiem poważnie intrygującej gierki uczuciami trzeba przyznać. Szczególnie gdy dodać, iż magnetyzm cielesny, to w tej okoliczności nie tylko własność relacji pomiędzy płciami przeciwnymi. Tutaj dzieje się jeszcze więcej na poziomie pokusy podniecenia, ponad sporej ilości scen fizycznego łaknienia - łaknienia odnoszącego się do posiadania ciała partnera pragnienia. Rozgrywka psychologiczna na wysokim poziomie zintensyfikowania, w odważnej koncepcji reżyserskiej, nie całkiem chyba na serio (piszą, a ja teraz doczytuję że to świadomy pastisz) kina erotycznego, w dramatyczno-thrillerowej odsłonie. Nowocześnie wykadrowana, ze świetną muzyką i tylko aktorstwo nie porywa momentami, mimo iż scenariusz może absorbować, a postaci ciekawie skonstruowane i zaskakująco w finale między nimi relacji klamra spięte. Kropkę stawiając, dodam jeszcze, iż jestem totalnie nieodporny obecnie na kino, w którym współczesna nasza nocna stolica z tła aspiruje wręcz do roli równorzędnej samej historii. Odjeżdżałem w tym warszawskim kontekście powabu do niedawnej Światłoczułej i Piosenek o miłości - mimo że wszystko prócz uczuć i stolicy tonącej w przygaszonych światłach te produkcje od rzeczonej różni. Różni i czyni w oczywisty sposób bardziej przez ze mnie jednoznacznie jako świetne, wciągające i identyfikujące kino odczuwane. Z „trzema” się nie zszyłem, ale „trzech” też nie powiem abym z masochistyczną przyjemnością nie wciągnął. Sam pozostając do końca na pełnej pustych ciemnoczerwonych foteli sali - mimo że seans rozpoczynałem w oddalonym o kilka rzędów obcym towarzystwie. 

sobota, 6 września 2025

Fange - Purulences (2025)

 

Fange to na scenie ekstremalnej jeszcze wciąż mało znane zjawisko, ale nie zdziwiłbym się gdyby jednak w przyszłości, zaciągani nurtem wzbudzonym przez Gojirę stali się co najmniej bardziej niż obecnie rozpoznawalni. Nie grają tak jak obecnie wspomniani więksi ziomale, ale nie aż tak daleko im do klimatów w jakich niegdyś ekipa braci Duplantier ekstremalnie rzeźbiła. Są jak najbardziej sobą w oryginalnym tonie wysokiego tonażu i nie wykluczone też, iż Fange podąży w coraz to bardziej przystępne rejony, rzecz jasna pozostając tym samym wiernym klimatom powiązanym z samobójczym mrokiem. Może wieszcze swoisty paradoks stylistyczny, ale kiedy słyszę otwierający Purulences Cavalier Seul (o w mordę, jaki strzał), to jednak nietrudno mi sobie wyobrazić boleśnie niepokojącego darcia ryja, które posiada intrygująco chwytliwą konstrukcję i nieprzesłodzoną w żadnym wypadku melodykę. Niby blisko (kiedyś pisałem) SYL i FF, a zarazem niedaleko Cult of Luna - rzecz wysoce energetyczna, kaloryczna i depresjo-MANIAKALNA. Tylko że jak piszę o możliwym mainstreamie, to czynię to z przekornym uśmieszkiem na mordce, bowiem zdaje się, że Fange na Purulences policzkuje jeszcze z większym impetem niźli wcześniej, a z riffu czyni decydujący walor (mniej elektroniki, więcej bombardowania riffem) - jaki przede wszystkim przestrzenny w swej niewątpliwej mocarności. Kawał doEbanej po całości nuty w każdym fragmencie, z naciskiem na zgniatający mózg fenomenalnymi motywami, uzależniający festiwalem najlepszych zaciągów na wiośle jakie ostatnio słyszałem Grand-Guigol. Kapitalna sprawa, kolejna przekonująca mnie coraz bardziej odsłona w karierze żabojadów - przodowników pracy (jeśli się nie mylę 4 płyta w ciągu 4 lat).

piątek, 5 września 2025

Caught Stealing / Złodziej z przypadku (2025) - Darren Aronofsky

 

Wywodzik zacznę nietypowo. We wstępie do wywodziku dam do zrozumienia jak bardzo się cieszę że Darren Aronofsky zna i szanuje, a może i jest wprost mega fanem Idles i pozwolił by Ci post punkowi współcześni wizjonerzy stworzyli ścieżkę do jego filmu, bowiem ona raz znakomita (jestem wręcz ponad wysokie oczekiwania usatysfakcjonowany), po drugie taki manewr odważny aby pójść w nieoczywiste dźwięki i plamy dźwiękowe w obrazie sięgającym sentymentalnie stylistycznie do przeszłości, okazał się właśnie wręcz kluczowy w moim osobistym odbiorze Caugh Stealing. Bez względu rzecz jasna, na znaczenie każdego innego elementu rozrywkowego kina, w jakim artysta pokroju Aronofsky’ego w przekonaniu mym subiektywnym sprawdził się znakomicie i warsztatowo perfekcyjnie ogarnął każdy z elementów i subelementów, w dobrym znaczeniu intensywności i dynamiki, nabrzmiałego od efekciarstwa kina wartkiej akcji - w tym przypadku ukierunkowanego na dramatyzowaną, absolutnie niegłupią komedię. W niej Idles oddziaływanie rewelacyjnie dociąża, z deczka mroczną wizualność, trafnie surowo dopracowanego detalu Nowego Jorku z roku 1998 - kapitalnie uchwyconego tak od strony architektury (ujęcia z zewnętrznymi schodami kamienic), jak i rekwizytów - szczegółu dekoracyjnego. Można by uznać, iż historia jest banalna, ale posiada urok niewątpliwy bardzo udanie wkręcającego się w nowego Brada Pitta Austina Butlera (plus chemia z córką Kravitza), a szczególnie brutalną poezję składników postaci drugoplanowych, doskonale uszytych i równie przekonująco zagranych, dostarcza tak powodów do najzwyczajniej dobrej zabawy, jak i często i gęsto (jak najbardziej naturalnie), do wychwycenia w ich sznycie, tego właściwego dla Aronofsky’ego geniuszu socjo-psychologicznego. Oczywiście brak tutaj subtelności czy złożoności i tak bohaterowie jak i fabuła czy ogólnie kompozycja jest bezpośrednia, lecz nie przeszkadza to w uzyskaniu lekko refleksyjnego, mniej ale jednak intelektualnego posmaku, z wartościami dodanymi głębszymi. Mimo wszystko najważniejsze jest by to super prądziło i ma przekonanie, iż seans był doświadczeniem przedniej rozrywki, a dla kogoś z mojego rocznika tym bardziej sympatyczny, gdyż vibe docierał przez pokłady wysokiego stężenia nostalgii. Poza tym efekty dźwiękowe i kaskaderskie motywy, to nie jakieś popierdółki, tylko czyste mięso i gruchotanie kości takie - masa plus dynamika równa się siła! „Smutny świat, zepsuty świat” na mocnym wkurwie, z największym bohaterem w postaci guza Russa. :)

P.S. Najkrócej natomiast - pozornie bardziej Besson i Richie, niż Aronofsky, ale może jednak nie do końca. Tak czy siak - mega kino, typa mega czującego flow.

czwartek, 4 września 2025

Årabrot - Rite of Dionysus (2025)

 

Zmiękł nam Årabrot, ale nie zmarniał. Karin i Kjetli nagrali album raczej oparty o kompozycje sunące, lecz w większoścnie na twardo i bez napędu - pozbawione gitarowej charakterystyki. To ogół, a szczegół sprowadza się do faktu, iż 9 kawałków zamkniętych w zaledwie 40 minutach, to w większości skierowane ku atmosferze numery, a tylko bodaj 3 quasi żywsze. Tam gdzie jednak brzmienia wioseł są dla fundamentu mocarnego istotne, to w żadnym przypadku kierunek energetyczny, tylko rodzaj hymnów, tak z bitewnym rytmem i bardzo horrorowym, gwiżdżącym klawiszem w przypadku The Satantango, przenoszącym za sprawą chórków i uderzeń perkusji bujania, bardzo ciekawie podbity wokalnymi zaśpiewam, w formule podobnej nieco ejtisowym przebojom, tekstem intrygujący dopełniony (jak w zasadzie wszystko) A Different Form i The Devil's Hunt - znowu kojarzący się z zaoceaniczną czarną niewolniczą amerykańską ziemią obiecaną,. One bardziej gitarowe niż klawiszowe, lecz też i kompletnie bez tempa żywszego. Przede wszystkim klimat - zdaje się dawać do zrozumienia Årabrot. Na klimat stawiają i jeśli nawet dość krótki metraż może podobnie jak ścieżka stylistyczna odrobine niedosyt powodować, to nikt myślę nie powie/napisze, iż nagrali słaby long. On jest zupełnie inny (być może bardziej przystępny najbardziej) od przełomowego A Norwegian Gothic i jest też w tym swoim obecnie gotyckim electro oryginalnie (na swój sposób) interpretowanym od bezpośredniego poprzednika różny. Poprzednika jaki mam wrażenie (sugestia okładkowa) jest bliźniaczo graficznie podobny przecież do Rite of Dionysus. Muzycznie natomiast to poszerzająca skojarzenia gatunkowe opcja, bardzo wciągająca, ale czy bardziej niż Of Darkness and Light - się zastanawiałem tylko przez chwilę. Rite of Dionysus to zaskakująco stonowany obraz Årabrot, jaki nie ma już kompletnie nic wspólnego, nawet ze szczątkowymi odjazdami. Jest doskonale przemyślany, świetnie pod względem aranżacyjnej dojrzałości napisany, jednak też nieco po kilku odsłuchach nużący. Bez kopa jaki był dotąd do Norwegów przypisany, taka formuła (nawet jeśli pobudzona przez  ostatni numer - łącznik, napędzający skojarzenia) jest najzwyczajniej zbyt ostudzona, a ja po startowym entuzjazmie, już tak hura optymistycznie go nie oceniam.

środa, 3 września 2025

Trois amies / Przyjaciółki (2024) - Emmanuel Mouret

 

Wkręciłem się widzę w bardzo ludzkie kino Emmanuela Moureta, korzystając już po raz trzeci od roku 2020 z jego oferty. Nie znam wszystkiego sprzed, ale być może przydarzy mi się kiedyś jeszcze poznać, a na pewno będę dalej obserwował i oglądał co nakręci, bowiem kontekstowy sposób rozwijania obyczajowych historii o miłosnych relacjach bardzo mi pasuje i czuję za każdym razem, iż mogę z nich wyciągnąć nie tylko szczątkową ale szerszą, głębszą wiedzę, tudzież złapać się na kompatybilności własnych autorskich i reżysera refleksji w temacie. Trois Amies niezwykle po francusku (niby z dystansem, raczej na letnio, bardzo subtelnie, ale o gorących interakcjach) plecie i plecie mozaikową historię w bardzo inteligentny, nieofensywny sposób. O lokowaniu uczuć i wzajemności, opierając się na odczuwaniu, współodczuwaniu i ulotności chemii pomiędzy partnerami. Niby o egoistycznym realizowaniu siebie, kierując się intuicjami, lecz zarazem w tym osiąganiu satysfakcji emocjonalnej, z dbałością i empatią wobec uczuć już zanikłych i stanów osób zaangażowanych. Z wieloma poziomami osobistych prawd i jednostkowych maksymalnie subiektywnych sposobów realizowania potrzeb, w letniej temperaturze narracyjnej, ale absolutnie nie z nudnawym pulsem. O kilkorgu równoległych równoprawnych głównych bohaterach, scenariuszowo rozbudowana, rzecz być może lekko przegadana, ale w tych dialogach i pomiędzy wierszami w domysłach mnóstwo ważkich obserwacji i identyfikacji. Wszystko co wiąże się z uczuciami jest przecież tak samo uniwersalne, jak osobne i relatywne. Taki paradoks w odtwarzanych na konkretnych etapach życia stereotypowych modelach.

P.S. Film przede wszystkim o perspektywach kobiecych (przyjaciółki), a na sali kinowej do napisów początkowych, jedynie tylko dwóch dojrzałych FACETÓW. :)

wtorek, 2 września 2025

Diamanti / Diamenty (2024) - Ferzan Özpetek

 

Dzień dobry, witam bardzo serdecznie. Bardzo mi się Diamenty (zarówno same kobiety jak i filmowy po włosku osiągnięty konstrukt całościowy) podobały. Oddaje jednak głos komuś, kto w tym obrazie zasmakował jeszcze intensywniej, gdyż posiada cechy płci odmiennej - wrażliwszej i możliwe że naturalnie stąd identyfikacja znacząco głębsza i zrozumienie problematyki osobiste. "Jesteśmy do niczego, ale jesteśmy wszystkim". W kobietach siła - mówi nam reżyser, a wszystkie One - kobiety Özpetka - cudowne! Kruche i wrażliwe, a zarazem ambitne, zdeterminowane i zadziorne. Jakże miło patrzyło się na to liczne żeńskie grono, urozmaicone męskim - znacznie skromniejszym. Kapitalne dialogi i humor, okraszone wzruszającą włoską nutą, ale absolutnie nie kiczowatą, a wręcz przeciwnie, bo łezkę wydobywającą. Ferzan O. mógłby zbić piątkę z Pedrem A., choć ten drugi jednakże lepszym jawi się warsztatowcem i wizjonerem. Nie oznacza to jednak, że Özpetek daleko za nim w tyle, ponieważ jego „Diamenty” błyszczą z daleka, tworząc wizualny majstersztyk, a jego diamentowe artystki, podobnie jak babiniec Almodovara, to aktorki z charyzmą i pazurem. Diamenty to film-hołd złożony ciężkiej pracy, zarówno tej skromnej na zapleczu pracowni, jak i tej odważnej, brylującej na salonach. Budujące to kino, napędzające wiatru w żagle. Kobiece i lśniące. Szacunek dla reżysera za ciekawy pomysł, a aktorkom czapki za głów za wykonanie.

P.S. Dodam (bo jako samiec stereotypowo chciałbym mieć ostatnie słowo), iż Pan reżyser przekornie poprzestawiał w specyfice płciowej i kobiety uczynił dominującymi, a mężczyzn urodziwymi zabaweczkami w ich łapakach. Dokładnie przewaga ilościowa o tym wybitnie świadczyła, a żeby ona była jeszcze bardziej zauważalna, to wyjątek jeden do obsady wcisnął - finalnie fatalnie brutal-przemocowiec, jak najbardziej zasadnie skończył. I to też było w tym filmie bardzo fajne!

poniedziałek, 1 września 2025

Deftones - Private Music (2025)

 

Przeprowadziłem w ubiegłym tygodniu test. On miał na celu sprawdzić, czy założenie początkowe, iż nowy Deftones posiada gigantyczne kwalifikacje aby okazał się albumem, jaki tylko zyskuje na kolejnych przesłuchaniach jest trafione. Zapamiętałem ku temu kilka stwierdzeń Szanownych Kolegów z bliskiego otoczenia kumpelskiego zainteresowanych oraz moje własne, jak odczytałem zbieżne z ich opinią przekonania i stwierdzam z pełną stanowczością, że... tak tak tak! Pozytywne mam wrażenia i wrażenia potwierdzające wstępną tezę. Private Music to płyta bezdyskusyjnie różnorodna, wielowarstwowa, jaka od początku celnie sugerowała, że musi się wchłonąć i proces ten będzie dla fana intrygująco przyjemny z początku, by później stawać się przyjemny przez pryzmat jego osadzenia już w głowie. Wówczas smaczki w postaci detali zostają kompleksowo rozpoznane, struktury kompozycji zbiją się w przemyślane od początku do końca formy, a linie melodyczne już nie będą zapewne powodowały fragmentarycznego doznania, pływania w lekkim aranżerskim chaosie. Bowiem Private Music posiada dwa podstawowe walory, a nimi jednoczesne uczucie zasysania ambitnych podziałów rytmicznych i chwytliwych melodii, wspomaganych najsilniej rozbujanym w ten specyficzny dla Chino sposób liniami melodycznymi wokalu, myślę iż jeszcze bardziej niż motywami wygrywanymi przez gitarę prowadzącą. Wiadomo jednak, że każdy z numerów z najnowszego longa trochę inaczej się huśta i tak słyszę tu bez niespodzianek, iż z jednej strony rozmarzone pół-walczyki falują (np: cudowny I Think About You All The Time), a z drugiej cały przekrój grania znacząco bardziej stawiającego na bezpośredniość (oldschoolowo deftonowskie Locked Club, Cut Hands, Metal Dream, czy kojarzące się ze środkowym czasem z dyskografii single promocyjne) oraz numery dodające posmaku świeżego - mój faworyt jak dotąd Ecdysis. Chcę chyba tym samym powiedzieć, że koloryt kawałków jest mocno przekrojowy, ale mam nadzieję iż jeszcze nie podsumowujący, bo zobaczyć na ostatniej prostej za kilka miechów tych czarodziei mięsistego groovu w łódzkiej Arenie, to nie byłoby tak fajnie, jak na nich trafić, a potem jeszcze cieszyć się kolejnymi longami. W sumie nic nie wskazuje by się szybko z branży wycofali, bo tak forma live (donoszą), jak i studyjna znakomita (słyszę), więc po ch się zawczasu, bez realnych przesłanek martwić. Cieszyć się trzeba, iż kręci się płyta świeża i kręci się znowu koncertowo. Wszystkiego najlepszego, najbardziej ze starej gwardii systematyczni i konsekwentni skórkowańcy. :)

Drukuj