czwartek, 25 stycznia 2024

Nirvana - In Utero (1993)

 

Koniec krótkiej bajki, która dla obsesyjnie idealizującego etos niezależnej sceny Cobaina okazała się totalnym koszmarem, gdyż człowiek utożsamiał się z graniem po spelunach dla garstki maniaków którzy tak jak on nienawidzili pazernością biznesowych hien zainfekowanego mainstreamu. Okazało się jednak iż Nirvana z głoszonymi anty hasłami paradoksalnie wpadła w sidła gigantycznego sukcesu, a ten cholera wie czy był zrodzony z doskonałej nuty łączącej beatlesowską przebojowość pierwszych płyt legendy z Liverpoolu, z punkową buntowniczą nonszalancją, czy może spece od marketingu wcisnęli smarkaczom produkt idealnie spasowany z ówczesnymi ich potrzebami. Myślę iż do tej pory nie rozstrzygnięto i ja nie podejmę się tutaj próby forsowania którejś z powyższych tez, bo pewnie po części obie zawierają prawdę o sytuacji miejsca, czasu i najzwyczajniejszego zbiegu okoliczności fartem zwanego. Ten fart obiektywny niestety stał się gwoździem do trumny subiektywnym, decydującym przyczynkiem dla finałowych rozstrzygnięć tak dla samego Kurta i zespołu, jak i i dla całej wąskiej sceny grunge'owej, która na początku lat dziewięćdziesiątych stała się globalnym fenomenem zaprzedanym gigantom fonograficznym. Kurt palnął sobie wkrótce po premierze w uzależniony od drągów łeb kompletnie zwichrowany, zespół tym samym zszedł wraz z nim i w konsekwencji z grunge'owym ruchem, a bossowie w białych kołnierzykach wywierając potworną presję na wrażliwym typie, sami strzelili sobie w kolano, choć wiadomo że mega tłuścioch jeśli straci trochę kilogramów, to i tak nie będzie wyglądał na niedożywionego. Kto wie też czy historia się w tej oczywistej dla niej formule nie powtórzy, a moda na trampki i flanelowe koszule nie powróci - może wyłącznie jako trend stylistyczny, a może przy okazji muzyczny. Widziałem w sieciówkach ostatnio kraciaste koszule - nie wykluczam że po modzie na ejtisy wbije za chwile trend na lata dziewięćdziesiąte i zamaszyście on nie zaczepi też estetyki grunge'owej, choć ciuszko-style jedno, a muzyczne trawestacje drugie. Pierwsze zawsze ma charakter powszechny, drugie ostatnimi dekadami raczej patrząc właśnie przez pryzmat przykładu retro rocka czy syntezatorowego popu/post zimnej fali raczej ograniczony do środowiska maniaków. Będzie jak ma być, trzeba będzie z tym żyć - korzystać jak zdarzy się ciekawa okazja, ignorować gdy będzie śmierdziało tandetą. :) W kwestii kluczowej natomiast, In Utero było świadomym aktem sabotażu Kurta i jego kumpli z Nirvany w stosunku do tego co przyniosła Nevermind i gdyby wywalić z programu te numery idealnie wpasowujące się w szorstko-chwytliwy styl płyty opromienionej multiplatynowym sukcesem (Heart- Shaped Box, Dumb, Pennyroyal Tea i All Apologies), to In Utero zabrzmiałoby jak płyta raczej kompletnie nieznanego garażowego bandu, który gra bo lubi, a nie bo posiada talent i potencjał na nagrywanie tak numerów oryginalnie swoich, jak i osiągających spore zasięgi, gdyż po prostu się podobających. Także kiedy In Utero okazało się mało wewnętrznie spójne, to wzbudziło różne opinie, ale przeważające były takie że to nie jest drugi Nevermind, ani nie jest to w całości bliższe debiutowi - czyli nie jest dla fana mainstreamowego oblicza Nirvany, ani też jej wizerunku archetypicznego - przynajmniej nie w całości. Krążek więc nie odpowiadał ani Kurtowi, bo pewnie presja wytworni wymusiła jakieś kompromisy, ani nakręconym na kolejny przebojowy materiał milionom zakochanym w Nevermind. Trochę gładko i melodyjnie, jednocześnie trochę brutalnej surowości, a w konsekwencji ponownie doskonałe notowania sprzedażowe, ale recenzje słuchaczy często histerycznie niezadowolone. Kurt wiedział już że nawet jeśli nie zadowoli fanów, to i tak sam siebie nie uszczęśliwi. Sytuacja była patowa! Jak z tym żyć, kiedy jeszcze ten pieprzony głód narkotyczny i wyrzuty sumienia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj