poniedziałek, 6 czerwca 2022

West Side Story (2021) - Steven Spielberg

 

Nostalgicznego hollywoodzkiego kołowrotu ciąg dalszy systematycznie następuje i idąc za ciosem kolejne mega dochodowe produkcje z przeszłości są poddawane kompletnej rewitalizacji. Do nowych wersji hitów sprzed lat już zdążyłem więc przywyknąć, tak samo jak do kontynuacji tego rodzaju opowieści. I jak mam pewne zasadnicze wątpliwości w kwestii powstawania tych wszystkich dwójek, trójek czy czwórek blockbusterowych, to akurat w przypadku kręcenia nowych wersji tego samego, ale akurat nakręconego tak dawno, że jakoś nigdy oka zawiesić nie miałem okazji, to pretensji nie zgłaszam. Bez pomysłu na nowe West Side Story pewnie nigdy bym historii miłości Marii i Tony'ego nie poznał, a to byłby błąd i strata czegoś w kinie wzorowanym na zamierzchłym, a teraz poddanym nowoczesnym trendom technicznym fundamentalnego. Tak zatem mógłbym teraz deklarować że jak nowe mnie kupiło, to oryginał obowiązkowo obejrzę! Tak też powinienem w tym miejscu zrobić, ale nie obiecuję! Chyba że zbieg okoliczności sprawi, iż któregoś weekendowego popołudnia natrafię na tegoż telewizyjną emisję, lecz pomimo zrodzonej sympatii nie zrobię tego umyślnie, przeszukując teraz źródła dostępu! Nie jest to wina samej historii ani tym bardziej plamy jaką miałby dać Spielberg, a oczywiście jak na fachowca z ekstraligi jej nie dał. Powód jest taki banalny i powiązany z coraz częstszym dla klasyki brakiem miejsca w codzienności. Natomiast dzięki temu co uczynił Spielberg mam okazję oraz nie mam wymówki i kropka. Odświeżenie niekoniecznie oryginalnej i tym samym potwornie istotnej dla historii kina produkcji sprzed już ponad sześćdziesięciu laty, to zasadniczo jeden do jednego jej skopiowanie, jednocześnie tejże oddanie wręcz czołobitnego hołdu, bowiem ogląda się te kadry tak jakby były żywcem wyjęte z epoki, a rytm w jakim wszystko tu wiruje, tak dzięki warsztatowej jak i technologicznej sprawności ekipy technicznej i tej odpowiedzialnej za zawartość artystyczną, to tak samo  piękne i przewidywalnie oczywiste zarazem. Dla oczu jednak wrażenia cudne i dla uszu (piosenki wyświechtane, a ładne) podobne, bowiem choreografia, kostiumy i charakteryzacja. Bowiem scenografia, kamer praca i montaż zapierają dech w piersiach i cudnie uwrażliwiają na kino czarujące jego pierwotną magią. Muzyka, taniec śpiew i zakochanie. Niby tak banalne, a pięknie w widowisko zaaranżowane robi fantastyczne wrażenie i zyskuje moją dużą sympatię. Spielberg doskonale pamiętał jak był smarkaczem i jakie kino z jego młodości go ukształtowało pod względem estetycznej wrażliwości i dzisiaj mając te ponad siedemdziesiąt lat spełnił własne marzenie z dzieciństwa, absolutnie nie dając pretekstu by napisać iż stary dziad spierdzielił film o młodzieńczej pasji. Zasługuje mistrz na owacje na stojąco, ale jeszcze bardziej (podkreślam raz jeszcze) ci wszyscy otaczający go spece od kwestii wizualnej, gdyż bez ich warsztatu i oka, to odgrzewanie tego co już przecież Szekspir przy okazji Romea i Julii światu podarował, nie wyszłoby tak prozaicznie, a ślicznie.

P.S. Pewnie zachodzicie w głowę, jak to niby pierwowzoru nie widział, a pół tekstu oparł na porównaniach nowego do starego! Mianowicie nie widział, ale widzieć nie musiał, bowiem nowe w stu procentach wygląda jak wszystko archaiczne (nawet ci aktorzy) i tylko kamer wygibasy i montażysty esy floresy wskazują wiek XXI jako czas powstania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj