środa, 14 lutego 2018

Paradise Lost - Faith Divides Us – Death Unites Us (2009)




Jak to skrupulatnie wyliczyłem, korzystając wyłącznie z własnej pamięci, to był wówczas dwunasty pełnoczasowy album sygnowany logiem Paradise Lost. Drugi natomiast po niemal dekadzie fascynacji elektroniką, zapoczątkowanym ciekawym, lecz absolutnie oderwanym od wcześniejszych dokonań albumem Host, który tak właściwie gdyby został nagrany pod innym szyldem to dzisiaj mógłby być może zdecydowanie inaczej spostrzegany. Bo wtedy to na jego obiektywnie sporą wartość muzyczną, nie kładłby się cieniem doom-heavy metalowy dorobek Anglików. Było jednak inaczej i jest teraz tak jak jest, czyli Paradise Lost jako Depeche Mode się nie przyjął, a grupa rozczarowana tym faktem, z każdym kolejnym albumem zwiększała rolę gitar kosztem elektroniki, by dzisiaj za sprawą Medusy pozostawać tak głęboko zanurzona w przeszłości, że obecnych dokonań nie porównuje się z Icon czy Draconian Times, tylko co najwyżej z Shades of God. Mielą sobie współcześnie rasowy doom, który swoje inspiracje czerpie z tych najwcześniejszych lat paradajsów na scenie i zdaje się, jak wynika z komunikatów dawanych w muzycznej prasie, są tym faktem co najmniej usatysfakcjonowani. W roku 2009-tym natomiast byli na początku „właściwej” drogi i z perspektywy czasu, jak odsłuchuję sobie z przyjemnością sporą Faith Divides Us - Death Unites Us, to mam przekonanie, iż to zasadniczo bardzo udany krążek. Z niezłym wyczuciem sytuacji i bez zbytniej paniki, płynący równym nurtem, w stronę zwiększonej mocy i intensywności brzmienia. Bez porzucania udziału sampli i klawiszowej ornamentyki na rzecz wyłącznie surowej gry potężnym riffem. Z wysmakowanym wyeksponowaniem rzewnych partii wiosła Gregora Mackintosha, którego charakterystyczna łkająca maniera stanowi przecież najważniejszy walor muzyki Brytyjczyków. Mocne, bardzo klasyczne otwarcie w postaci As Horizons End i epickie zakończenie hymnem In Truth, a po drodze osiem równych kompozycji, z których najmocniej w moją pamięć zapadły, melancholijny, z doskonale rozbudowanym tematem gitary Last Regret i momentami intrygująco rozedrgany Living the Scars. I jeśli już mam spotkać się z innym prócz Icon i Draconian Times krążkiem Angoli, to przyznam szczerze i swej szczerości się nie powstydzę, najczęściej właśnie wracam do Faith Divides Us - Death Unites Us, kosztem przecież nie słabszego Tragic Idol, czy zdecydowanie już legendarnego Shades of God.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj