niedziela, 18 lutego 2018

Type O Negative - Life is Killing Me (2003)




Nie miał ten krążek zbyt dobrej prasy tuż po premierze i po latach także nie doczekał się entuzjastycznych opinii. Domniemam sobie, iż to ta płynąca z kompozycji szerokim strumieniem łatwo przyswajalna chwytliwość za ten fakt odpowiada. Muzyka która przybrała charakteru wyraźnie piosenkowego, epickim rozmachem dodatkowo w wielu istotnych fragmentach obficie oblana. To te linie melodyczne cholernie śpiewne, ciepłe harmonie i formy dźwiękowe skocznie podrygujące, kontrowane tylko w warstwie tekstowej markowym dla Type O ponuractwem w nostalgiczno-melancholijnym gęstym sosie depresji. Ale Life is Killing Me to w moim przekonaniu, pod tą fasadą przyjazną dla uszu, także doskonale przemyślany konstrukcyjnie pomost pomiędzy kilkoma okresami twórczości grupy. Słychać patos, desperacje, jest gotycko, jesiennie i żałobnie po trosze, ale ten ogień uzyskany z rockowego łomotu i melodyjność wzmożona powodują, że pierwszy plan zbyt skutecznie przykrywa detale grubą warstwą, nazbyt nachalnego brzmieniowego ciepła. To mimo swoich słabości bardzo udany album, będący w głównej mierze kalejdoskopowym odzwierciedleniem inspiracyjnej triady - The Beatles/Black Sabbath/Duran Duran. Przynajmniej ja tutaj słyszę dominację konstelacji tych właśnie gwiazd.

P.S. Życie go konsekwentnie zabijało, na krawędzi systematycznie utrzymywało, a jak się ta cała tragikomedia zakończyła już od prawie ośmiu lat wszyscy fani żelaznego Piotrusia wiedzą doskonale. Przekorny to był skurwiel, sarkastyczny i groteskowy, wrażliwy romantyk, w takim samym stopniu jak psychotyczny świr - cholernie pewny siebie dominator, liryczny mędrzec i zagubiony chłopczyk w jednym potężnym gabarytowo ciele. Przynajmniej tak w skrócie go otaczający świat "rozrywki" zapamiętał i tak go opisuje, nie osądzając jednocześnie, bo ten gość prostej ocenie nie może być poddawany, bowiem masa w nim sprzeczności, wad nieznośnych i zalet wartościowych. Doskonały przykład potwierdzający zasadę, że każdy inspirujący artysta dla środowiska, to zarówno błogosławieństwo jak i ściągający w otchłań ciężar. Każdy wrażliwy na sztukę indywidualista, to burza emocji, piekielny tygiel, w którym ścierają się charakterologiczne bieguny - nieokiełznane wiatry nim targają, wciskając niemal zawsze w łapy uzależnień pomagających tylko pozornie poradzić sobie ze skomplikowaną rzeczywistością pełną pokus, obłudy i wreszcie pozbawionej niemal doszczętnie empatii dla nosicieli brzemienia tego rodzaju psychologicznych osobliwości. Powyższe post scriptum wymuszone zostało gorzką konsternacją, że coraz częściej słucham płyt, na których głos denatów z zaświatów do mnie przemawia. To nie jest chyba przypadek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj