czwartek, 14 grudnia 2017

The Killing of a Sacred Deer / Zabicie świętego jelenia (2017) - Yorgos Lanthimos




Niemal przed rokiem Lobstera widziałem i seans mieszane odczucia we mnie pozostawił, niemniej jednak abstrahując od przekombinowanej stylistyki, sam obraz dostarczył sporo wrażeń natury wizualnej i przede wszystkim gimnastyki dla umysłu, stawiając w moim odczuciu jego reżysera pośród tych współczesnych młodych twórców kinowej materii, w których nie tylko potencjał odtwórczy dostrzegalny. Żałuje teraz odrobinę, iż natychmiast po seansie nie odszukałem wcześniejszej produkcji Greka i nie sprawdziłem czym kilka lat wcześniej Kieł krytykę na tyle mocno zachwycił, że już wtedy Lanthimos uznawany był za reżysera nietuzinkowego. Teraz jednak nie mam zamiaru się ociągać, żadnego wahania nie będzie i kiedy tylko jak najprędzej okazja się nadarzy Kieł na ekranie mojego odbiornika zagości. Stanie się tak mniemam, gdyż mam już pewność wielkości Lanthimosa, bowiem Zabicie świętego jelenia to fascynująca w formie i treści uwspółcześniona wersja antycznej tragedii. W klasycznym układzie formalnym, gdzie prologos, parodos, epejzodion, stasimon, kommos i exodos – gdzie w każdej odsłonie zawarta jej istota, którą konflikt tragiczny wynikający z istnienia dwóch przeciwstawnych, ale równorzędnych racji i wybór niosący ze sobą zawsze klęskę lub śmierć bohatera, gdyż los jego jest z góry przez bogów przesądzony - gdyż przeznaczenie musi się wypełnić! Bo przeszłość echem powraca, a grzechy sprzed lat, świadome czy nieświadome muszą zostać odpokutowane. Ząb za ząb, nie będzie przebacz, cierpienie przyjdzie i swoje żniwo zbierze! Lanthimos stworzył obraz nieprawdopodobnie zimny, sterylny niczym blok operacyjny i jednocześnie wręcz paradoksalnie przesiąknięty emocjami niezwykle gęstymi. Są dreszcze, ciary wielokrotnie się pojawiające, napięcie, które wzrasta i dech w piersi zapiera, kiedy bezradność i manipulacja osiąga zenit. Niebagatelna w tym rola muzyki, która pomiędzy symfonią, operą, a dźwiękami sakralnymi oscyluje i wprowadza ten złowieszczy klimat podbijając natężenie ekspresji powyżej przyswajalnych tonów - wytrącając z impetem już przecież za sprawą samej treści wytrąconego ze strefy komfortu widza. Tutaj chirurgiczna precyzja rządzi, cięcia są przemyślane, a do rany jakby jeszcze mało bólu było sadystycznie sól jest konsekwentnie dosypywana. Abstrakcyjne zachowania bohaterów, ich recytowane kwestie, a także labirynty szpitalnych korytarzy hipnotyzują, wprowadzają w trans i sprawiają, że całe dwie godziny zagryzałem wargi i dziwię się, że z krwawiącymi ranami kina nie opuściłem. To nie jest w żadnym wypadku kolejna mniej lub bardziej szablonowa produkcja, to nie jest ambitne, ale jednak spoglądanie wstecz na twórczość Lyncha czy Kubricka, chociaż czuć, że styl reżysera na tych mistrzach poniekąd wzorowany. To rzecz absolutnie wyjątkowa, bo poziom zintensyfikowania i natężenia schładzanych konsekwentnie emocji gigantyczny, a wyczucie i umiejętności głównego kreatora tego, co dzieje się na ekranie wręcz porażające. Ja jestem zachwycony, mimo iż wprowadzenie, ten wstęp z pewnością świadomie wystudzony nieco przynudził, ale później... Później kilka scen które do historii kina przejść powinny dały mi taki zastrzyk adrenaliny, doprowadziły do wrzenia krwi w żyłach, a suchość w gardle nie pozwalała na wykrztuszenie kilku słów jeszcze przez dobrą chwile po zakończeniu projekcji. 

P.S. Jeszcze jedno zdanie, zdanie o obsadzie, bo przecież kreacje wszystkich kluczowych postaci tragedii wyborne, a szczególnie to, co pokazała kapitalnie tutaj dobrana mimicznie Nicole Kidman i ten młodzian o urodzie charakterystycznej do tak specyficznej roli doskonale predysponowany. Ręce same składają się do oklasków!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj