czwartek, 22 czerwca 2023

Queens of the Stone Age - In Times New Roman... (2023)

 


Poczułem się lekko zaskoczony, kiedy to bardzo niedawno Josh Homme z obecną ekipą instrumentalistów wspomagających, ogłosił datę premiery ósmego albumu QotSA. W sumie jak mogłem - przecież od wydania Villains w sierpniu tego roku minie już lat sześć, zatem czas był już najwyższy na nowy materiał - szczególnie że Homme czasu przez pandemię miał zapewne dużo, aby wyśmienite kawałki skomponować i równie dużo, aby je aranżacyjnie dopieścić. Tak właśnie spostrzegam In Times New Roman... - jako krążek który od pierwszych chwil może nie powala, ale należy mu oczywiście (bo to rock z ambicjami, a nie żadne tam bezpośrednie riffowanie) dać czas by się osadził, więc każdemu kto po pierwszych przesłuchaniach zarzucił może następne (dziwny jest ten Świat, bo zamieszkują go dziwni ludzie ;)) zalecam wgryzanie się w niego, a gwarantuję że zaprądzi. Zresztą jak nie zaprądzi, to możecie mieć tylko do siebie pretensje, że nie jesteście przygotowani i gotowi na tak fenomenalne aranżacyjnie granie. Natomiast co do opinii mądrzejszych, bo być może bardziej osłuchanych ode mnie, to przeważają takie które ogłaszają, iż po chwilowym kryzysie na poprzednim wydawnictwie (nie zgadzam się k!), Queens of the Stone Age powracają do wyśmienitej formy, a ja twierdzę iż nawet na chwilę ostatnimi czasy jej nie stracili, a jedynym potknięciem jakie ekipy dowodzone przez Homme'a zaliczyły, to mało strawna (gdyby nie Make It wit Chu) Era Vulgaris. Mnie akurat Villans zdecydowanie bardziej kręci niż album z 2007-ego roku i przekonajcie mnie, że jest inaczej kiedy czuje to co czuję i w zasadzie rzadko bywam (he he) przekonywalny. Co do In Times New Roman... uważam, iż jak się wkręci to Świata można poza nim przez chwilę nie widzieć i startując od wyśpiewania i zagrania najlepszych kompozycji (na pewno najbardziej chwytliwych), im dalej w las niczego nowego prócz przypisanego od lat do stosowanej metody kombinowania intrygującymi motywami nie odkrywa, ale też nie traci na dynamice, dramaturgii, a zyskuje na złożoności konstrukcji - którą uważam za jedną ze szczytowych połączeń wielotorowo rozwijających się pomysłów i oddziałujących na wyobraźnię twórcy równie ciekawych inspiracji. Ogólnie Homme coraz starszy to Homme coraz wyraźniej zapatrzony nie tylko wokalnie w Davida Bowiego czy też czujący i posługujący się podobnymi wokalnymi wibracjami jak jego osobisty przyjaciel Iggy Pop. Jeszcze silniej ironiczny, zdystansowany, ale absolutnie nie zrezygnowany, czy co gorsze zobojętniały, bo w jego rozczarowaniach lub w mrocznym gniewie i tych też bardziej subtelnych wypowiedziach wciąż jest siła, a ja ją i te wcześniej wytłuszczone walory bardziej nawet słyszę w formule dźwiękowej, niż wprost próbując sobie przetłumaczyć teksty, bo absolutnie do osób płynnie posługujących się językiem angielskim nie należę, więc i mniej czy bardziej poetyckich metafor, czy innych literackich środków pomagających skomplikować wersy, tym bardziej nie jestem w stanie idealnie zinterpretować. Za ten krążek QotSA należą się gromkie oklaski i całej branży szacunek wciąż ogromny, ale nagrywając kapitalna płytę, to jednak wybitnej płyty nie nagrali i wciąż numerem jeden dla mnie pozostaje ...Like Clockwork!

P.S. Nie chciałem w głównym tekście wspominać o trudnym bardzo okresie w Życiu Josha Homme'a, bo mimo że rzecz jasna miał on niewątpliwie wpływa na kształt In Times New Roman..., to myślę że sam zainteresowany nie wybacza kiedy ktoś się nad jego losem użala, bo sam na sto procent jak ognia unika stawiania się w roli ofiary tegoż ślepego bohatera jego kilku lat poświęconej uwagi i chyba na szczęście mocno profilaktycznej walki. Zdrowie jest najważniejsze i tego życzę gorąco człowiekowi i życzę mu aby też kwestie prywatne (związek, relacje, dziecię) się unormowały, bo o tym także krzyczą co niektóre recenzje - uważam bardzo niepotrzebnie. Fajnie że tworzenie nowych numerów miało na niego wpływ terapeutyczny, ale jakby skubaniec nie był cholernie inteligentny i świadomy oraz nie awansował przez lata systematycznie do elity rockowych geniuszy aranżacyjnych, to pewnie zamiast kompozycji przepysznych do długiego odkrywania, napisałby co najwyżej smutne ballady o ch****** losie, więc dlatego skupiłem się na czymś innym niż konteksty z życia prywatnego. Dobrze zrobiłem? Powiedzcie czy prawidłowo postąpiłem? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj