poniedziałek, 28 sierpnia 2023

Asteroid City (2023) - Wes Anderson

 

Takie déjà vu biorę zasadniczo w ciemno, ale nie daję gwarancji że w przyszłości mi się nie uleje i  przynudzony nie powiem pas, czekając na chociaż odrobinę świeżości w formule, którą bardzo cenię, ale… no wiadomo w czym rzecz i że nie tylko ja te wątpliwości mam w ostatnim czasie obserwując karierę Wesa. Póki przesyt jednak nie nastąpił, to z podekscytowaniem retorycznie się pytam - skąd ten skubaniec bierze te pomysły i jakim cudem ma taką wyobraźnię, że ja wymiękam - wysiadam czy jak to się mówi. Jak fantastycznie ten skubaniec potrafi swoją wizję przenieść na ekran, to ja to co powyżej raz jeszcze. :) Jak styl tego skubańca jest hipnotyzujący dla wrażliwych na pastelową estetykę oczu, to jest jego wygrana i taki handicap że nawet jeśli coś by scenariuszowo sknocił, to w zasadzie całość nie ległaby w gruzach doszczętnie. Wreszcie jak bardzo skutecznie spinają się aktorzy dla tego skubańca i wchodzą na najwyższe, pięknie groteskowe poziomy warsztatu swojego, to ja dla niego mam tyle szacunku jak stąd do Hollywood i z powrotem, jak nie przymierzając nawet i może więcej. Bez kitu - jak się nie zachwycać jeśli już wprowadzenie rozbija bank i jest jak kajdany z pluszowym futerkiem przykuwającym uwagę do ekranu z ochami i achami rozentuzjazmowania wydobywającymi się z piersi człowieka nieodpornego absolutnie na ten andersonowy szlif? Numer jeden absolutnie zachwycające sceny okiennych rozmów Scarlett i Jasona, a dalej wszelkie efekty, znaczy na ten przykład ufoka animacje cud miód megaśne i plastycznie oczywiście wszystko właśnie gra ja ta lala, ale jejku tym razem o czym to jest i czy jest w tym oprócz abstrakcyjnego odjechania z kluczeniem pośród mnóstwa aspektów jakaś większa spójna przede wszystkim głębia, to ja nie wiem - ja podejrzewam iż jest, dostrzegając egzystencjonalne przesłanie z prywatą w postaci "dramatopisarskiego" kontekstu warsztatowego, ale tak żeby w miarę łatwo było ją rozczytać, hmmm. Mam wrażenie iż zdecydowanie już forma treść zdominowała, a na pewno wymiar scenariuszowy został podporządkowany wizji ilustracyjnej i nie wiem czy jest to w porządku, nawet jeśli obejrzałem i przeanalizowałem kolejny raz z nieukrywaną dla intelektualnej strony mojej emocjonalnej wrażliwości przyjemnością. Mam też jednako i uwagi, akurat może nie o charakterze wprost krytycznym, a mianowicie że na marginesie najsampierw Hanks gra Billa Murray'a grającego postać ze scenariusza naturalnie i że tak podsumowująco rzeknąłwszy, wszystko dzieje się tu automatycznie, zbytnio mechanicznie i że nie ma żadnych kulminacji w sensie faz rozwinięcia i rozwinięcia sfinalizowania, więc i tempo maksymalnie nie rajcuje. 

P.S. Wciąż nie rozumiem w stu procentach tej sztuki, ale Wesie opowiadaj ją mi ponownie, a i kolejne dalej, bo mimo i pomimo żeś więźniem estetyki, to świetnie Ci wciąż idzie. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj