niedziela, 27 sierpnia 2023

Dark Tranquillity - Damage Done (2002)

 

Chwila była i była to chwila na przełomie wieków, kiedy na Dark Tranquillity sie zwiesiłem, gdyż nagrali dwie takie przesłodko poniekąd rozczulające, a w teorii ekpsperymentalne albumy jak Projektor i Haven. Widocznie nie tylko ja kręciłem noskiem i wieści o takowej reakcji dotarły do muzyków (a może sami poczuli że nie - nie tędy he he droga), bo Damage Done natychmiast wówczas (tak, to już ponad dwie dekady temu) te plamy zmazał wstydliwe i najzwyczajniej jebnął jak przystało na band określany nie tylko z rozpędu jako deathowy - choć naturalnie w tej odmianie skandynawsko melodyjnej. Ja wiem (rozumiem też przez pryzmat zmniejszonego do poziomu minimalnego, mojego radykalizmu), iż Mikael Stanne dobrze radzi sobie w czystych wokalnych rejestrach, bo to głęboki jest głos, ale jak on skrzeczy i szarpie się uroczo we wywrzeszczanym growlingu, to więcej emocji z głosu (uprę się) wydobywa. Na Damage Done zero czystego śpiewania i świetne riffy na resorach z twardej galopady perkusyjnej z domieszką (bez przesady) klawiszowych teł, przez co na spójności krążek zyskuje, a i przebojowego sznytu wcale, a wcale nie traci. Oczywiście byli i tacy, którzy uznali po premierze DD za krok wstecz i oznakę stagnacji, bądź lęk przed strąceniem w otchłań braku maniaków wyrozumiałości, lecz ja też i dzisiaj wolę zdecydowanie DT w klasycznej poniekąd odmianie, niż niekoniecznie udanej pozie poszukiwaczy nowych brzmień, bo ta ich rzekoma "stagnacja", nie mogła być wprost kojarzona z brakiem ewolucji. Wyjaśniam że chodzi mi (po prostu - po prostu mi chodzi) o kierunek - aby był właściwy, a że "eksperymenty" z przestrzenią na wyraziste zaśpiewy i miejsce elektroniki bardziej wyeksponowane, zaprowadziły by ich w ślepą uliczkę, w której myślę tkwią i tak od lat, dlatego na bieżąco nie podniecam się ich wydawnictwami. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj