sobota, 13 października 2018

The Black Queen - Infinite Games (2018)




Bardzo cieszy mnie fakt, że Greg Puciato odnalazł "życie po życiu" i idzie wraz z nowymi muzycznymi kompanami szybko za ciosem, wydając drugi krążek w zaledwie dwa i pół roku po premierze genialnego debiutu. Szczególnie, iż dwójka z każdym kolejnym odsłuchem nabiera w moim przekonaniu kształtów świadomie dojrzalszych od Fever Daydream. Nie mając jednak do tej pory żadnych zarzutów co do krążka otwierającego karierę The Black Queen zauważam stanowczo, że Infinite Games posiada w sobie zarówno świeżość spojrzenia na szeroko rozumiany synthopop, jak i jako walor dopełniający w strukturach kompozycji przemyca do rozrywkowej gatunkowej formuły większą dawkę surowego ambientu. Ogólnie to album może nieprzeładowany chwytliwymi pomysłami tak intensywnie jak Fever Daydream, ale posiadający swoistą charyzmę, wynikającą z łączenia ze sobą w płynnych aranżacjach wątków przebojowych z tymi korzystającymi bardzo świadomie z mrocznych brzmień. Doświadczeni muzycy tworzący trio The Black Queen zanurkowali tym razem głębiej w melancholijne otchłanie, sytuując swoją twórczość w uproszczeniu pomiędzy Depeche Mode, a Nine Inch Nails. Nie będąc jednak ekspertem zarówno w kwestii twórczości jednych, ani drugich nie jestem w stanie detalicznie wyliczyć wpływów i wskazać tych miejsc, które wyraźnie te konotacje mi wskazują. To przekonanie oparte jest na ogólnych odczuciach jakie dźwięki zawarte na Infinite Games we mnie wzbudzają i ma ono charakter bardziej duchowo-emocjonalny, niż oparty na fakultetach z muzykologii. To dla mnie cecha istotna muzyki TBQ i gatunku w jakim się z gracją porusza, że odbieram ją jako całość nie próbując rozbierać na części składowe, zamiast tego skupiając się wyłącznie na ogromnej przyjemności jaką obcowanie z nią mi przynosi. To muzyka dla ducha i ciała - emocjonalna i taneczna - poruszająca i pobudzająca jednocześnie. Kapitalna odskocznia od tego czym na co dzień karmie swoją muzyczną wrażliwość. Niby inna, ale w zasadzie pod względem wywoływania emocji nie tak odległa od natchnionej gitarowej progresji, czy przykładowo uduchowionego soulu kreowanego na blusowych ornamentach. Kłania się The Black Queen zacnej ejtisowej przeszłości, śledzi meandry wielokrotnie już zagranych dźwięków, rewiduje też poniekąd spojrzenie na elektronikę graną z parapetu i w dodatku robi to z uroczym wdziękiem i godnym docenienia profesjonalizmem. Posiada także atut niebagatelny w postaci głosu Grega Puciato i jego fantastycznej umiejętności interpretacji wokalnej, dzięki czemu każdy numer ma swój osobny wyrazisty charakter nie tracąc równolegle rdzenia. Jeszcze zaledwie kilka lat temu nie przypuszczałem, że tego rodzaju syntezatorowe wibracje z cykającym pulsem i dudniącym groovem przykują moją uwagę, a za niedorzeczność uważałbym sugestię, iż mogę uzależnić się od krążka z takiej niszy gatunkowej. Trudno mi przecież było wtedy także wróżyć moją fascynację awangardową ekstremą The Dillinger Escape Plan, czy z innego bieguna takimi mistrzami jak Queens of the Stone Age, nie mówiąc nawet o zatonięciu po uszy w tym co ostatnio robią Arctic Monkeys. Tak chwilami zastanawiam się i dochodzę do oczywistego wniosku, że jeszcze dekadę temu to byłem mało świadomym miłośnikiem muzyki, dopiero na początku swej drogi. Kto wie gdzie dotrę, kto wie, co i jak będę pisał za następne lat dziesięć i więcej. Póki co zatapiam się w przebojowych nutach z Lies About You, One Edge of Two, czy zwiewnych dźwiękach z Porcelain Veins ciesząc się wciąż jak naiwny dzieciak tym razem zrzuconymi klapkami z oczu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj