sobota, 20 kwietnia 2024

Dvne - Voidkind (2024)

 

Dvne wydaje nowy krążek, a ja po kilku, w pierwszym dniu odsłuchów skorzystaniu z tejże oczekiwanej propozycji piszę, raz z pozycji co mnie się wydaje iż i dwa już wiedząc, bo szybko względnie odczuwając, co już jest. W kwestii wprowadzenia - Voidkind to album trzeci, grupa pochodzi z Edynburga, a na nią wpadłem w okolicy wydania krążka numer 2 i do tej pory nie sięgnąłem po jedynkę, booooo.... bo w sumie nie wiem czemuż. Nie rozumiem, tym bardziej że rzeczona dwójeczka bardzo mocno zamieszała mi w głowie i od tamtej pory, kiedy pierwotny kontakt nastąpił siedzi mi  Etemen Ænka w czaszce i gdy do niej powracam, to zawsze emocje gwałtowne, w pozytywnym znaczeniu mną targają. Rzecz jednak teraz o trójeczce i wypadałoby gdy rozplątuję jej zawartość napisać, czy coś się względem osłuchanej już totalnie Etemen Ænka muzycznie zmieniło. Wrażenie mam takie, iż Voidkind nic zaskakującego nie oferuje i jest logicznym, może i ewolucyjnym (jeszcze się okaże) rozwinięciem dotychczasowego stylu, w którym prym wiedzie intensywne riffowanie całkiem melodyjne z naleciałościami tak chwytliwych odmian sludge'u, jak i progresywnej strony bardzo przyjaznej uszom (że tak powiem) kosmicznej psychodelii, tudzież najzwyczajniej lekko emanującego orientalizmami postrocka, a teksty jakby nazwa zespołu sugerowała, to rodzaj konceptu mitologiczno-fantastyczno-naukowego, natomiast wokalnie od czystych zaśpiewów, po siarczysty krzyk i brutalny ryk. Takież było poprzednie wydawnictwo i jak czuję jest tez to bieżące, w których obu nuta opiera się na budowaniu klimatu i napięcia prowadzonego do kulminacyjnych intensywnych przesileń kontrowanych przestrzennymi quasi akustycznymi, czy innymi bardzo sterylnymi formami, jakie gustują we właśnie poruszających emocjonalnie muzycznych krajobrazach. Potężna intensywność kapitalnych riffów oraz motorycznego, momentami wręcz porywającego bębnienia i syntezatorowego wypełnienia, sąsiaduje tutaj w najprostszym rozumieniu z płynnymi wyciszeniami, by znów rozwijać się w grzmiąco-dudniące i rzężące suity wywołujące na moich przedramionach nierzadko pojawienie się dreszczy - takie to prądotwórcze dla organizmu wrażliwego granie. Poza tym charakter riffowania w chwytliwym znaczeniu, to wspomniany orientalny egzotyzm melodii - niekoniecznie oczywiście sięgający do typowo folkowych korzeni. Voidkind to nuta szarżująca, nuta wybuchowa, a zarazem z gracją wyszlifowana, aby nawet mało obeznanego w gitarowym mieleniu słuchacza o ból zębów nie przyprawić. Także dzisiaj tak to widzę i zupełnie w sumie nie przewiduję iż oprócz systematycznego osłuchiwania i zaprzyjaźniania, ten startowy obraz Voidkind może ulec zmianie. Bardzo dobra płyta i ja nie czarujmy się, takiej się spodziewałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj