Rozpływałem się w zachwytach latami ostatnimi nad formą artystyczną Robercika, więc po uszy będąc zakochanym w jego wizji siebie w muzyce, gdy wiek już kompletnie nie sceniczny, z ciekawością powiększoną o fascynacje czekałem na sygnowany jego nazwiskiem nowy album. Pierwszy kontakt, dość jedynie powierzchowny na chwilę zdmuchnął mój entuzjazm, ale gdy po kilku dniach, może tygodniu z okładem już w pełni oddałem się chłonięciu Saving Grace, obawy wraz z rozczarowaniem może nie prysły kompletnie, ale ujrzałem w najnowszym longu, a precyzyjnie w większości kompozycji ten sam flow i tą samą doskonała rękę do dojrzałej formy, co na wspomnianych kilku ostatnich krążkach. Gdy wchłonie się naturę i aurę utworów z Saving Grace tak jak zapewne autor oczekuje (poświęcenie w pełni czasu całości i uwagi skupionej na detalach), wówczas nawet jeśli nie jest się fanem country w archetypicznej formie, to pod powierzchnią pozorów dostrzeże się i przeżywać dzięki temu będzie nie tylko specyficzną manierę dość tandetnej stylistyki, ale właśnie głębie aranżerską, jaką znakomicie Plant nasączył folk często bardzo wyraźnie romansujący z "kowobojską" prostotą w charakterystycznej przebojowości. Mam mimo powyższego nieco za złe legendzie, że zbyt wiele tutaj puszczania oczka do country, gdy też głos zaproszonej do współpracy Suzi Dian sprzyja budowaniu skojarzeń z tą gatunkową formułą, lecz przyznaje jednocześnie, iż im więcej Saving Grace w moich uszach, tym te z początku niechętnie witane motywy mają mniejsze znaczenie, a w miejsce oczywistych powiązań country-tandeta, pojawia się wysokie stężenie szacunku do wrażliwości artystycznej i umiejętności wiązania w kompozycję ambitne, pomysłów z początku niekoniecznie zachwycających. To jest siła najnowszego albumu, że można się do niego przekonywać chwilę dłużej, bowiem jego potencjał estetyczny bardziej obfity niż miałem z początku przekonanie. Tylko że gdybym miał stawiać obok siebie moje ulubione albumy Planta, to niestety ten bieżący nie byłby postawiony powyżej. Wszystko fajnie fajnie, ale te dodatkowe głosy zarejestrowane, ich banalne brzmienia moim zdaniem spłycają to co mogłyby podkreślić, gdyby rzecz jasna nie były tak oczywiste.
sobota, 18 października 2025
piątek, 17 października 2025
Columbus / Kogonada (2017) - Kogonada
Zanim
Kogonada zrobił Yang i poszedł obecnie w kierunku spektakularnie
gwiazdorskiej obsady (patrz Wielka, odważna, piękna podróż),
zachęcony chwilę wcześniej romansem z uniwersum Gwiezdnych Wojen
(Akolita), nakręcił skromne ale nie totalnie ascetyczne Columbus,
czyli kino bez właściwie budżetu i tempa, ale z wdziękiem filmu
bezpretensjonalne urokliwego poprowadzone. Obraz o pasji która
łączy, a nawet scala do poziomu wysokiego zaangażowania relacji
emocjonalnej. Fascynując nawzajem bohaterów intelektualnie,
bardziej niż wprost fizycznie, bowiem to film o uczuciach, ale w
których większą rolę od atrakcyjności seksualnej odgrywa
intelektualna część osobowości i oddanie zamiłowaniu do architektury. Obraz o czymś też więcej! O przemijaniu, może tez odcinaniu Pępowiny, a z pewnością o dorosłej, trudnej relacji z rodzicami oraz spuściźnie i
powiązanych obciążeniach, co szczególnie poszerza konteksty i nie
sprowadza tematu wyłącznie do chemii damsko-męskiej. Opowieść
(przymiotniki na jakie natrafiłem to wirtuozerski, jak i
efemeryczny, cichy, kojący) rozgrywająca się w scenerii
porywającej architektury i wspaniałej przyrody, tak samo
interesująco “mówiona” jak i nakręcona z wizualną
wrażliwością oraz filozoficzną oraz kulturową treścią. Coś do totalnej kontemplacji, pozornie prostego technicznie, a bogatego merytorycznie. Nie pierwszy
raz sam talent znaczy więcej niż możliwości finansowe. Korzyści które otwierają drzwi, ale niekoniecznie tak szeroko jak na
potencjał docierania do widowni - tak samo zamaszyście równocześnie jak na rozwój artystyczny i warsztatowy.
P.S. Dla żądnych ciekawostek, gra tu drugoplanowo na ten przykład taki najmłodszych Culkin, któremu na imię Rory.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)