czwartek, 20 sierpnia 2015

Iron Maiden - Iron Maiden (1980) / Killers (1981)




Pędzący po necie od kilku dni nowy oficjalny obrazek do singla Speed of Light do zasadniczej refleksji mnie skłonił, a precyzyjnie ujmując jego geriatryczno-nostalgiczny charakter wstrząsający wniosek podpowiedział. Czas w miejscu nie stoi, twarze dawnych herosów bruzdami co zmarszczkami nazywane pokryte, siwizną głowy oprószone bądź łysiną świecące. Oni w większości w tłuszcz poobrastali i w megalomani zbłądzili. Co jednak najistotniejsze stracili instynkt który posunięć na granicy kiczu by im oszczędził. Samokrytyka poszła już na emeryturę, a oni za cholerę tam się nie wybierają. Takie wrażenie od kilku (może nawet kilkunastu) lat w kontekście Maiden odnoszę, że legenda w starczym uwiądzie już pogrążona i mimo, że płyty wciąż nagrywa, a kondycja sceniczna na poziomie to wyczucie materii bezpowrotnie stracone. Nie będę tu i teraz użalał się nad kilkoma ostatnimi albumami, zrobię to w przypływie złośliwości i bezradności jak czas pozwoli, kiedyś w bliżej nieokreślonej przyszłości. Teraz natomiast korzystając z pozytywnych właściwości spisanego wstępu, prawie wyłącznie dobrze będę o żelaznej dziewicy pisał. To chyba oczywiste, gdyż na tapecie stawiam dwa pierwsze pełnoczasowe longi drużyny Steve'a Harrisa. Może to bluźnierstwem może być nazwane, ale nie odbierając Dickinsonowi wszelkich istotnych zasług to nieokiełznany Paul Di'Anno dla mnie wokalnych numerem jeden w starciu tytanów. Nie mam żadnych wątpliwości pisząc powyższe wyznanie, bo drapieżny charakter w głosie Paula znaczy dla mnie więcej niźli nawet technicznie ponadprzeciętnie doskonały warsztat Bruce'a. Nie wyobrażam sobie studyjnych wersji numerów z Iron Maiden i Killers w wykonaniach Dickinsona, chociaż w wersji live miałem możliwość je usłyszeć jakąś ponad dekadę temu przy okazji powrotnej trasy skupionej na bodajże pięciu startowych krążkach. Było rzecz jasna z klasą, bo jeszcze wtedy głos Pana wielu talentów pozbawiony był siłowej maniery, która nota bene dzisiaj nie pozwala mi słuchać tych popisów bez irytacji. Natury nie pokonasz chociażbyś był mistrzem w swoim fachu, przychodzi czas i pozamiatane o czym przekonują takie ikony jak Ian Gillan, Ronnie James Dio czy Messiah Marcolin, bo Ozzy'ego nie będę w tym miejscu krytykował gdyż on i teraz i przed laty śpiewać nie potrafił i w tym jego fenomen upatruję. Poza tym same dźwięki z tych klasyków to materiał promujący czupurność i tupet jakie w charakterze Di'Anno zawarte. Gość był kozak i jak jego na poły rubaszno-zakapiorską facjatę dziś widzę nic się w tej kwestii nie zmieniło. Twardy typ z niebezpiecznej okolicy idealnie pasujący do ówczesnej buntowniczej postawy jaką Maiden promowało. Nie brakowało mu charyzmy ale i wokalnie miał także wiele walorów. Surowy głos, który odpowiednio modulowany dawał radę w dynamicznych metalowo-punkowych rockerach jak i w pełnych emocji quasi balladach. Jest kipiąca energia w wokalnych popisach, jest moc w kompozycjach. Cały materiał z Iron Maiden i Killers to absolutne ponadczasowe klasyki bez jakichkolwiek mielizn z bijącą po oczach młodzieńcza fantazją tak bliską niedoskonałości. To właśnie pasja gówniarska, która spontaniczność ponad precyzję stawia jest największym atutem tego okresu twórczości dziewicy, im dalej w las, z każdym kolejnym albumem Maiden coraz bardziej w drobiazgowości się zatracali, co autentyzm odbierało i samą muzykę do popisów technicznej biegłości ograniczało. Stąd będąc od małolata fanem, z każdym rokiem fascynacji fenomenem zespołu, obserwacji i rozwoju pytanie sobie zadawałem, czy przyjdzie mi ich kompozycje odbierać jako nieudolną próbę zostania heavy metalowym odpowiednikiem grup z niszy progresywnego rocka. Prorokiem się okazałem i nie mam z tego satysfakcji, bo patrzeć na tego rodzaju wątpliwą ewolucję nie chciałem. Szczęśliwie są wybrane albumy z Brucem które nadal dzisiaj z przyjemnością odsłuchuje, ale to co najlepsze zawsze odnajduję na jedynce i dwójce. Tam jest pazur, środkowy paluch pokazany wszelkim konwenansom! Wrathchild forever.

P.S. Jeden detal te dwa krążki dzieli - to produkcja. Kochając je obydwa na bezludną wyspę gdybym tylko jeden mógł zabrać to Killers by ze mną popłynął. 

4 komentarze:

  1. Ze mną na bezludnej wyspie wylądowałby debiut:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Moim zdaniem debiut ma nieporównywalnie lepsze kompozycje. Sam "Phantom of the Opera" o wiele więcej do zaoferowania, niż wszystkie utwory z "Killers" razem wzięte ;) A są na nim przecież jeszcze takie utwory, jak "Strange World", "Remember Tomorrow", "Running Free", "Transylvania", "Prowler" - wg mnie z "dwójki" mogą się z nimi równać tylko "Wrathchild" i "Murders in the Rue Morgue". Reszta jest mi zupełnie obojętna. A brzmienie? Ja słucham przede wszystkim muzyki z przełomu lat 60. i 70., więc takie surowe brzmienie trafia do mnie chyba nawet bardziej niż dopracowane brzmienie "Killers" ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jasne, odbiór muzyki to sprawa wyjątkowo subiektywna. :) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Drukuj