wtorek, 31 lipca 2018

Ghost - Opus Eponymous (2010)




Myślę że mało kto się spodziewał, iż Ghost zrobi tak oszałamiającą karierę i z głębokiego gatunkowego undergroundu tak błyskawicznie przebije się najpierw do przedsionka, a w chwilę później już do rockowego mainstreamu. Szczególnie iż image kontrowersyjny teoretycznie nie do końca pomaga w takich sytuacjach, lecz jak uczy życie i zaskakujące doświadczenia jakimi dość często sypie - kiedy do dobrze stargetowanej muzy dorzucisz jakąś tajemnicę, w tym przypadku personalną i zaciekawisz tym obliczem wielkich sceny, to droga na salony w praktyce, nie w teorii stoi otworem. :) Nie da się w drodze na "szczyty" jaką ekipa ghouli wraz z Papą Emeritusem wykonała, nie docenić odwagi stylistycznej, lecz jednocześnie także i dobrej prasy jaką jej członkowie Metallicy zapewnili. Kilka zbiegów okoliczności, niczym paradoksalnie dar z niebios rekomendacja, sporo charakteru i kompozycyjnego talentu, plus aura niedopowiedzeń i tym sposobem po czterech studyjnych długograjach Ghost jest w miejscu z którego już chyba wyżej wystrzelić nie jest w stanie, a jego notowania albo utrzymają się dzięki jakości na zdobytym poziomie, lub też po całkiem długich pięciu minutach będą lecieć może nie na łeb i szyję, ale jednak systematycznie w dół. Obydwa scenariusze zdają się równie prawdopodobne, a ja nie miałbym odwagi by na jeden z nich większego grosza postawić, bo i daleko mojej naturze do hazardowych posunięć i nie bardzo lubię z fusów poniekąd wróżyć. Ale do sedna, po tym osadzonym w szerszym kontekście domniemywań i analiz okoliczności wprowadzeniu. Z obowiązku powinienem przecież przy okazji nawet quasi recenzji napisać coś więcej o charakterze dźwięków proponowanych w tym przypadku na debiucie grupy. W zasadzie ta wtedy świeża stylistyka, to opierała się na wykorzystaniu klasycznych rozwiązań, które dostarczały takie tuzy lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych jak Mercyful Fate i jego odłam wokalny, czyli sygnowany przez Kinga Diamonda projekt solowy, wsparty oczywiście znakomitymi nazwiskami. Nie ma wątpliwości w jakim rockowo metalowym gatunku fundamentalną inspirację Ghost odnalazł - z daleka czuć mroczny heavy metal i progresywnie psychodeliczną formułę opowiadania pełnych grozy historii, wspartą retro occultystycznym sznytem. Spisanych w hołdzie Diabłu i z diabelską powagą wykonanych, choć w konwencji gdzie bez dystansu  pozostałby jedynie odorek żenującego rechotu. Na pokaz minorowe miny, pełne majestatu i namaszczenia pozy, ceremonialny klimat z patosem w roli głównej, a pod tymi teatralnymi zagraniami autoironia, świadomy kicz i groteska w cholernie przerysowanej postaci. Aby jednak ponad setki podobnych dźwiękowych podmiotów muzycznych wypłynąć, postarali się członkowie tego ansamblu o intrygujący manewr dorzucając do mrocznego wywaru przebojowość, którą nie trudno skojarzyć z bardziej ambitnym popem święcącym swoje największe triumfy przed kilkoma dekadami, przechodząc za sprawą długowieczności z dzisiejszej perspektywy do klasyki muzyki rozrywkowej. W tym gęstym sosie wpływów i własnej koncepcji ich zaskakującego wykorzystania, jeszcze jedna kwestia zasługuje na zaznaczenie swej niekwestionowanej kluczowej roli. To subtelna brzmieniowo i podniosła wykonawczo wokalna maniera, której do tego momentu nikt nie odważył się użyć, w co by nie napisać mocnej muzie.  Historia Ghost trwa, muzycy systematycznie dopisują kolejne do niej rozdziały, zdając sobie z pewnością sprawę z faktu, że handicap startowy w postaci zaskoczenia i wyjątkowości już mocno zużyty i trzeba szukać na gwałt pomysłów na utrzymanie uwagi. Pytanie jest cholernie ciekawe - czy się im uda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj