piątek, 13 września 2019

Deep Purple - Burn (1974) / Strombringer (1974)




Nie ma co w tym miejscu liczyć na powściągliwość czy dystans. Nie wzniosę się nawet odrobinę na poziom obiektywny i nie dostarczę konstruktywnej, tym bardziej złośliwej krytyki, bowiem okres z Coverdalem i Hughesem na pokładzie głębokiej purpury wielbię miłością bezgraniczną, a tandem z 1974 roku uznaję za szczytowe osiągnięcie nie tylko w przywołanym składzie określanym jako Mk III, ale stawiam nawet na równi z ikonicznymi albumami pokroju In Rock/Fireball/Machine Head. To jasne, że Deep Purple z Burn i Stormbringer to dość różna formuła w stosunku do pierwotnych klasyków z czasów Blackmore'a i Gillana, ale przecież w dobrej muzie nie o gatunkowe ingrediencje, a o wartość jakościową chodzi. Tutaj nie mam najmniejszych wątpliwości, iż pod względem poziomu kompozycyjnego stawianie na równi Burn/Stormbringer z przykładowo Machine Head to żadne nadużycie. Genialny vibe, flow i taneczna siła oddziaływania to niewątpliwie zaleta studyjnych dokonać z 1974 roku, natomiast siła i potęga nośnego riffu, to walor twórczości z przełomu 60/70. Ale oczywiście jest to spore uproszczenie, gdyż składniki receptury, która dała purpurze sukces w ogólności się przemieszały, a że akurat w tym czy innym okresie pewne inspiracje są mniej lub bardziej wyraziste jest już tylko z dzisiejszej perspektywy podstawą do satysfakcji z owej różnorodności. Gdybym miał wymieniać i opisywać słowem starannie dobranym, bądź szybkimi skrótowymi skojarzeniami co jest dla mnie tak pociągające w każdej z tych łącznie siedemnastu GENIALNYCH kompozycjach, to z pewnością tekst rozrósłby się do opasłego opracowania lub w przypadku maksymalnie ograniczonego streszczenia oddałby w nikłym stopniu intencje piania z zachwytu. Nie pójdę w tych skrajnych kierunkach, ograniczę się tylko do sentymentalnej ogólności i dodam ponadto co już tutaj wyskrobałem, że gdyby nie te albumy to nie wszedłbym nawet odrobinę w świat zarówno soulowej wrażliwości jak i funky groove'u, stąd nie potrafiłbym jako twardogłowy ortodoks docenić w muzyce czegoś ponad siłę bezpośredniego przekazu. Aluzja to do rzecz jasna motorycznego grania stanowiącego fundament metalowej twórczości, w której do tej pory gustując (lecz obecnie znacznie bardziej wybiórczo) dzisiaj już wiem, że niejednokrotnie sobie klapki na oczy zakładałem, odrzucając z automatu wszystko to co nie kopało, bądź wrażliwości na poziomie mrocznego nastolatka nie dokarmiało. ;) Jestem zatem wdzięczny ikonicznej spuściźnie purpury i świadomy zobowiązania jaki między innymi u Burn i Stormbringer zaciągnąłem. Długu jaki współcześnie pozwala mi cieszyć się zarówno z dokonań takich współczesnych blues-rockowych grup jak Graveyard, Rival Sons czy Troubled Horse, ale przede wszystkim zatracać się w krążkach Kovacs, Hoziera, Fantastic Negrito i jeszcze kilku innych artystów dalekich od szablonowej formuły metalowo-rockowej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj