środa, 25 września 2019

Chelsea Wolfe - Birth of Violence (2019)




Stosunkowo niedawno (mógłbym śmiało napisać że zaledwie chwile temu), bo w połowie grudnia ubiegłego roku w muzyce Chelsea się odnalazłem. Dzięki temu że otwierała swoim występem gig A Perfect Circle i nawet jeśli w sporej rozmiarowo hali jej muzyka nie odnajduje się zapewne tak wyśmienicie jak w klimatycznych klubach, to mnie ówczesny występ wprowadził skutecznie w świat kilku dźwięków na krzyż, ale za to z jakim emocjonalnym ładunkiem. Wówczas z marszu w dwie ostatnie płyty Chelsea się zaopatrzyłem, a po krótkim czasie także i z Pain is Beauty z 2013-ego roku znajomości pogłębiłem. Stąd nie znając krążków otwierających jej dorobek artystyczny byłem nieco zaskoczony gdy wpierw z sieci pierwsze nuty z Birth of Violence wyłuskałem, a w dniu premiery całość albumu w stereo zagościła. Bowiem w znacznym odróżnieniu od zawartości poprzednich materiałów, otoczyły mnie dźwięki z zerowym udziałem inklinacji metalowych (brak hałaśliwych przesterów) i co jeszcze bardziej zdumiewające o obniżonej zawartości gotyckiego patosu. Stylistyczna przemiana nastąpiła bardzo wyraźna, ale bez szkody dla spójności dyskografii pieśniarki, gdyż nawet jeśli Birth of Violence to przede wszystkim rozmarzone melodie w akustycznych aranżacjach, to one tak mocno przesiąknięte stylem interpretatorskim Chelsea, że w żadnym wypadku możliwe do pomylenia z inną artystką. Birth of Violence to cudownie hipnotyzujący zbiór doskonale zaaranżowanych subtelnych piosenek, z rzadka tylko wykraczających poza prostotę formuły, w której intymny ładunek emocjonalny w eterycznych oparach refleksji przenosi mnie do krainy łagodności, czyniąc to bez uszczerbku dla mojego męskiego ja. Melancholia nie jest tutaj płaczliwa, ona zamiast wywoływać tendencje depresyjne powoduje paradoksalnie, iż na rzeczywistość spogląda się rzecz jasna bez wesołkowatego entuzjazmu, ale z racjonalnym optymizmem. W mroku i niepokoju, które immanentnym składnikiem dalekiej od trywializmu autorskiej sztuki, Chelsea zawarła bowiem pełne przestrzeni piękno, które przecież trudno odczuwać inaczej niż rodzaj afirmacji świadomego życia. Ja przynajmniej depresyjnych tendencji w kontakcie z Birth of Violence nie odczuwam. ;) Mimo że tanecznej rytmiki nie uświadczyłem, a strona liryczna to więcej traum, lęków i koszmarów niż rymów o beztroskiej zabawie, to w tym naturalnym moim zadumaniu mimiczną idylle można dostrzec. Ona we mnie w sensie rozkoszy doznawanej poprzez odnalezienie wewnętrznego spokoju bliskiego błogości. Za co Chelsea i Birth of Violence serdecznie dziękuję. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj