czwartek, 5 listopada 2020

Barry Lyndon (1975) - Stanley Kubrick

 

Powściągliwy emocjonalnie i majestatyczny wizualnie, z genialną charakteryzacją i wyborną pracą ekspertów od kostiumów. Koncertowo korzystający z panoramicznych ujęć i spektakularnych lokacji oraz wytwornej choreografii ruchu, w klimacie na swój sposób charakterystycznych symfonicznych widowisk. Bo przecież rola dźwięku między innymi fortepianu, klawesynu, skrzypiec, wiolonczeli, waltorni czy fagotu nie jest tutaj drugoplanowa. Drobiazgowo dopracowany, skupiony na szczególe, misternie aranżujący światło i statyczną kamerę, tylko z rzadka wprowadzając ją w mozolny, aczkolwiek wciąż dostojny ruch. Właściwie film który z początku wprawia widza w konsternację, by z czasem niezwykle skutecznie zahipnotyzować, wciągając bez reszty w swoją pełną namaszczenia nieoczywistą kompozycję. Opierający swój magnetyzm nie wyłącznie na walorach obrazu i dźwięku, a wychodzący także poza szablon stawiając na frapującą narrację w trzeciej osobie. W dwóch aktach przedstawiony, z porywającym wykorzystaniem werbalnej intonacji i bogatego języka z epoki. Ponadto doskonale uchwycone wyrazy twarzy, minki zawiści i satysfakcji, powodują iż paradoksalnie w oczywisty sposób gdyby nie dialogi mógłby być uznany za film niemy. Szczególnie że takie wrażenie podkreśla właśnie ta dominująca rola muzyki i narracja odczytywana niby z plansz umieszczonych pomiędzy scenami. Dodam tylko, iż po tym jak poznałem wybitne dzieła Lantimosa, a już najbardziej w ostatnim czasie po premierze Faworyty miałem nieodparte przekonanie, iż to on jest obecnie najlepszym uczniem i kontynuatorem spuścizny warsztatowej i artystycznej Kubricka. Pasjami czerpie Grek z dzieł Mistrza i mimo tej inspiracji ani przez moment nie może być nazywany plagiatorem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj