środa, 25 listopada 2020

Tiamat - A Deeper Kind of Slumber (1997)

 


Przypominam (na tyle ile pamiętam), iż musiał ów krążek w momencie wydania stawić czoło krytyce, akurat nie wyłącznie ortodoksyjnej. Udźwignąć zarazem oczekiwania ciekawych dalszej ewolucji fanów genialnego Wildhoney, lecz też przyjąć na klatę pretensje ze strony tych, którzy zasłuchiwali się w The Astral Sleep i Clouds, a dalej już zaczynali wyrywać włosy z głowy, przeklinając ochocze spojrzenia Johana Edlunda w kierunku progresji. W sumie, to jak zrozumieć potrafiłem jeszcze przy okazji Wildhoney utyskiwania zwolenników brutalnego oblicza, tak za cholerę nie byłem w stanie ogarnąć po cholerę się do dyskusji wcinają, skoro spiritus movens szwedzkiej załogi jasno i wyraźnie na każdym kroku dawał do zrozumienia, że idzie tam gdzie idzie i jeśli komuś z nim po drodze, to ok, a jeśli się nie podoba, to przepraszam wszystkich, ale ch** ja odlatuję. ;) Może tak było dosłownie, a może mnie wyobraźnia, wraz z ułomną pamięcią zawiodła, lub zwyczajnie poszedłem na żywioł z żartem. Faktem jednak bezdyskusyjnym jest, że A Deeper Kind of Slumber zrobił na scenie zamieszanie i to niekoniecznie takie, które sprzedaż krążka wywindowały. Zwyczajnie pomysł Edlunda był ambicjonalnie wyniesiony do poziomu częstokroć dla pospolitego metalucha nieosiągalny, więc trochę chłopakowi szalikowców ubyło i chyba na pełne uznanie ogromnej wartości swojego piątego długograja musiał poczekać - uzbroić się w cierpliwość i zaczekać, aż kolejne produkcje, tylko coraz większy (he he) zawód pozostałej wymagającej bazie fanów będą przynosiły. Ale o tym co po Deeper Kind of Slumber Tiamat nagrywał może kiedyś, teraz na finał garść ogromna komplementów, na jakie piątka od początku zasługiwała, a których jak obserwuję obecne refleksje "tiamatomaniaków", oni już nie szczędzą. Album urósł dzisiaj do miana klasyka, a metalowcy otworzyli swe łby i dojrzeli do jego wielkości. Nie ma w jego programie jednak, aż tak wyrazistych "przebojów", jakich kilka na poprzedniczce się znakomicie odnalazło, bowiem znacznie więcej w aranżacjach szerokich przestrzeni do zagospodarowywania wszelkiego rodzaju ambientowymi plamami, czy właściwymi dla ówczesnego kierunku progresywnymi i psychodelicznymi tematami. Jedno mimo wszystko nie przestało być charakterystyczne - to niezwykle uduchowiony, niemal metafizyczny klimat, kojarzony z rytualnym obrzędem. Rytuałem pod natchnionym przewodnictwem, za pomocą wyszeptywanych głównie fraz wokalnych. W sześćdziesięciu minutach przebogatej muzyki (i dziś to słyszę najokazalej), dostałem masę intrygujących aranżacji, które jest podejrzenie, mogły powstać wyłącznie pod wpływem w miarę niegroźnych wspomagaczy. Oniryczny charakter A Deeper Kind of Slumber na to wskazuje, niezwykła głębia zawarta w całokształcie kompozytorskiej pracy i gigantyczna wręcz otwartość na niemetalowe inspiracje. To nie tylko wielkie dzieło w swoich stylistycznych ramach, to dzieło wybitne również ponad stylistykami. Trzeba tylko odpowiedniej wrażliwości i otwartej głowy, a fiksacja na punkcie ostatniej jak dotąd w pełni udanej perełki w dyskografii Tiamat gwarantowana. Chyba że tylko mnie obecnie ten krążek tak fascynuje. 

P.S. Tak, tak - otwiera listę kompozycji taki numer jak Cold Seed i nie jest on ani progresywny, ani psychodeliczny, ani ambientowy, bo można by uznać, iż jest po prostu wprost wyjęty z repertuaru The Sisters of Mercy. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj