niedziela, 8 listopada 2020

Bruce Dickinson - Tyranny of Souls (2005)

 


Nie bardzo rozumiem z jakich powodów Dickinson po nagraniu Tyranny of Souls zarzucił całkowicie praktykę nagrywania solowych albumów. Tym bardziej że ostatni jak dotąd krążek w jego osobistym katalogu nie wykazywał oznak jakoby zmęczenia, czy braku natchnienia. Mogę się zgodzić, a nawet sam będę forsował tezę, iż w triadzie zainicjowanej przy okazji wydania Accident of Birth jest to album najmniej ekscytujący, jednak nie ma mowy by brakowało mu na tyle wiele by uznać, iż należy powiedzieć sobie dość. Recenzje też były wówczas zdecydowanie przychylne, zauważano oczywistą kontynuację posiłkowania się sprawdzoną w boju stylistyką maidenową, zagęszczaną charakterystycznie mroczną atmosferą i epickim zacięciem. Dostrzegano też ciekawe próby poszerzania oferty o flirtowanie ze gatunkowym rozstrzałem, gdzie na korzyść świeżości przemawia zagrany z wielką wrażliwością podniosły Navigate the Seas of the Sun, okraszony nieśmiało elektroniką równie emocjonalny River of No Return, czy obok nich z drugiego bieguna bezpretensjonalnie rock'n'rollowy Devil on the Hog, nawiązujący bezpośrednio do ejtisowych hardrockowych inspiracji. Ponadto ponad klasyczny dla wypracowanej konwencji styl wyrasta również tajemniczy Believil - jako kompozycja nie tyle nowatorska, co po prostu diabelsko hipnotyzująca. Niestety przygoda z Dickinsonem bez maidenów, to na ten moment wciąż rozdział zamknięty i w sumie nie wiem czy powrót do buszowania z Bruce'm w pracowni opętanego żądzami alchemika, tudzież okultysty byłaby wskazana. Niby bym sobie jej życzył, ale też mam obawy czy mój brak zainteresowania poczynaniami Dickonsona w macierzystym zespole nie przełożyłby się obecnie na nazbyt wysokie oczekiwania względem płyty solowej. Naturalnie przecież żądałbym przekupnej rekompensaty. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj