wtorek, 22 listopada 2022

Sanatorium pod klepsydrą (1973) - Wojciech Has

 

Czy to najobfitszy (bo takiej parady żywych nieboszczyków to nawet w filmach o zombiakach nie uświadczysz) i w bonusie jedyny udany polski horror w historii? Tak prowokująco, dosłownie i niedosłownie tekst rozpocznę i zrazu dodam, iż jestem pod ogromnym optycznym wrażeniem, bowiem tak to się myślę wcześniej nie tylko w socjalistycznej ojczyźnie nie kręciło. Z takiej perspektywy, w takich nieoczywistych, wręcz przeczących fundamentom szkoły filmowej miejscach kamery nie ustawiało. Tutaj inne jest też spojrzenie na architekturę zewnętrzną, scenografię wnętrz, z tym ogólnym precyzyjnie zaaranżowanym nieładem i najzwyczajniej czarem posuniętych czasem przedmiotów (praca scenografów, detale przygotowane zachwycają). W tym względzie to jest przełomowe i zdaje się że taki późniejszy mistrz nieograniczonej wyobraźni jak Terry Gilliam mógł kompozycją wizualną firmowaną przez Wojciecha Hasa się inspirować, bo jeśli nie bezpośrednio, to bez wątpienia to widać elementy styczne i powiązania - być może nie bezpośrednie, ale jednak. Wracając stricte do Sanatorium jako dość ciężkiej adaptacji trzech bodajże opowiadań Brunona Schulza, ona jak wspominam zapiera dech rozmachem scenograficznym, tworzy tym samym reżyser dzięki niej niezwykły malarski klimat i surrealistycznymi inklinacjami rozbudza wyobraźnię, ale całej prawdy o tym co myślałem podczas wielce opóźnionego w czasie seansu, kapitalnie zrekonstruowanej wersji nie zamierzam dla zyskania statusu konesera literatury i ambitnego kina zatajać. Niewiele z tego (przepraszam) "bełkotu" zrozumiałem, zdawałem sobie mimo wszystko sprawę, iż w onirycznej tajemnicy "cofniętego czasu - powtórzonego dzieciństwa" brodzę, a pomimo to porozrzucanych puzzli nie scaliłem i tym samym jeszcze mniej bym wyłapał gdybym Sanatorium oglądał jako jeszcze niedorostek, czy nawet dojrzewający mężczyzna, więc siłą rzeczy muszę podważyć zasadność takiej realizacji, gdyż ona tak naprawdę do niewielu widzów jako jasny przekaz dociera, a w większości przypadków efekt wizualny jedynie robi wrażenie. Pod tym względem to ABSOLUT i kino nie tylko przełomowe, ale kino perfekcyjne rzemieślniczo zrealizowane. Niezwyczajne widowisko, z światła, mroku, barwne i klimatyczne, odważne, idące wbrew konwenansom ścieżką freudowskiej koncepcji znaczenia seksu, jak jednocześnie klasyczne użytym językiem Brunona Schulza i na owe czasy nowoczesne wizją scenografa i reżysera. Nieoczywiste, wieloznaczne, niełatwe do interpretacji, podążające luźno za oryginałem, lecz też przytłaczające, niestrawne doświadczenie, które z pewnością jest jakieś - jednak posiada zasadnicze, powyżej sugerowane merytoryczne wady. Nie wątpię, iż dzieło Hasa z pewnością zyskuje kiedy pozna się prozę Schulza, ale mnie dręczy wciąż wątpliwość, czy doskonała adaptacja nie powinna bronić się sama z siebie i być autonomicznym bytem, który nie potrzebuje dodatkowych pogłębionych studiów czy też wcześniejszego przygotowania. Ja widzę w tym niestety megalomanię Hasa i nie pozwalam sobie, aby jego ambicja, czy wręcz arogancja wymuszała na mnie uznanie Sanatoria za arcydzieło w pełnej krasie.

P.S. "Cofnięty czas… w samej rzeczy pięknie to brzmi, ale czymże okazuje się w istocie? Czy dostaje się tu pełnowartościowy, rzetelny czas, czas niejako ze świeżego postawu odwinięty, pachnący nowością i farbą? Wprost przeciwnie. Jest to do cna zużyty, znoszony przez ludzi czas, czas przetarty i dziurawy w wielu miejscach, przeźroczysty jak sito. Nic dziwnego, toż jest to czas niejako zwymiotowany — proszę mnie dobrze zrozumieć — czas z drugiej ręki. Pożal się, Boże!".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj