sobota, 11 listopada 2023

Black Sabbath - Master of Reality (1971)

 


Debiutem wyszli z mroku ku wielkiej chwale, by drugim albumem (legendarne Paranoid) tą chwałę już sobie jak się okazało zapewnić, po czym wydali rzeczone Master of Reality, któremu rzeknę że nic nie brakowało, aby dumnie stanąć obok poprzednika. Jedyne co może stanowić względną wadę trójki w konfrontacji z dwójką, to czas trwania, bowiem Master of Reality, to zaledwie pięć minut powyżej dwa kwadranse, a w ośmiootworowym programie albumu dwie instrumentalne miniatury. Embryo i Orchid to takie gitarowe wprawki akustyczne, przy czym ta druga charakteryzuje się przyjazną bardzo melodyką, a obie myślę bardziej stanowią wstępy do kolejnych po nich, już pełno czasowych kompozycji. W drugim przypadku preludium do numeru zbudowanego na tak charakterystycznym brzmieniu basu, jakiego nikt inny z równą magią z czterostrunowego instrumentu nie wydobył. Lord of this World jest zamulony i w dużej części pełzający i tylko akcenty perkusyjne przed solówką jedną oraz zamknięciem drugą, lekko go pobudzają. Natomiast poprzedzony Embryo kultowy Children of the Grave, to już wiadomo - tutaj po całości kult sączy się ze ścian, a każdy kto sabbsów darzy uznaniem, ten doskonale kojarzy wersję live z kalifornijskiego festiwalu z roku bodajże 1974. Rzecz jest potężna i rzecz jest bezdyskusyjnie warta estymy jaką otaczana. Ta perkusyjna jazzująca rzecz jasna patatajka jest paluszki lizać i riffy Iommie'go nie mniej rozkosznie te paluchy oblizywać. Wszystko w punkt i jedna z najwyższych jakości w dorobku wielkich synów Albionu w ich karierze. Poza tym Master... startuje z równie mocnym Sweet Leaf, a ten mocny Sweet Leaf wchodzi specyficznym kaszelkiem - się niby oficjalnie nie wie, a się rozumie. Ogólnie każdy indeks to mistrzostwo świata (z uznaniem dla zwiewnego Solitude) i powód aby w osobnym tekście opisywać to, co do uszu dociera, podniecając się najdrobniejszym detalem brzmieniowym - przejściem na bębnach, czy gitar muśnięciem. Trójka to raz ołów lejący się z ciężkich riffów, kapitalna perkusyjna perfekcja i podobny feeling, basowa maestria zszywająca poszczególne składowe instrumentalne i takie antyśpiewne interpretacje wokalne Ozzy'ego, że kapelusze i czapeczki tudzież z główek poproszę. Mnóstwo mroku, ale też i genialne aranżacje oraz zgrabna konstrukcja, która w formule tak krótkiego materiału może być uznawana jednak nie za wspomnianą wadę, a walor, bo trzeba dojrzeć, by z małego zrobić wielkie - z minimalizmu wydobyć maksimum, co stwierdzam na finał z pełną odpowiedzialnością Master of Reality czyni jednym z najwspanialszych w historii rocka dowodów. Tyle! Bo na cholerę więcej tu pisać o albumie przez ponad pół wieku na wszelkie już sposoby przeanalizowanym. Do osobistego archiwum refleksjo-recenzji "zapisku" marsz! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj