niedziela, 13 lipca 2014

Nevermore - The Obsidian Conspiracy (2010)




Absolutnie porzucona już nadzieja, że jeszcze gdzieś w przyszłości szansę otrzymam na skorzystanie w nowej płytowej odsłonie z talentu czterech typów co pod szyldem Nevermore przez dwadzieścia lat kapitalne albumy komponowali. Wiem, że każdy z nich w jakiś tam sposób w branży muzycznej pozostaje i swoje umiejętności na dźwiękową strawę przekłada, jednako dla mnie właśnie ta konfiguracja personalna, gdzie trzonem Loomis i Dane pozwalała wyjątkowych rzeczy oczekiwać. Teraz każdy sobie, na własną rękę rzeźbi, jednako nawet z takim przytupem obwieszczany powrót Sanctuary, gdzie głos Warrela Dane'a na powrót w nowych numerach usłyszę, nie wzbudza w najmniejszym stopniu podniecenia równego temu, jakie byłoby we mnie wzniecone w momencie powrotu do żywych Nevermore. Niestety to chyba już tylko w sferze marzeń pozostanie, a ja będę musiał zaspokajać głód wyłącznie indywidualnymi projektami członków tej legendy. Starczy ględzenia, żalów i cierpiętniczego tonu - mam szczęśliwie w kolekcji kilka albumów które fanom pozostawili, dając szanse na wieczne uniesienia. Do tej elity pozwolę sobie zaliczyć ich ostatnią produkcję, która to w 2010 roku w moje łapska wpadła - w chwili premiery niemalże. Pierwszy odsłuch (jeśli pamięć nie myli) i pewne poczucie niedosytu mną zawładnęło, bo po genialnym This Godless Endeavor, ciosu równie nokautującego się spodziewałem. Tym razem okazało się, że album potrzebuje trochę więcej czasu by w świadomość się wgryźć i ostatecznie na lata tam pozostać, z pełnym przekonaniem konsekwentnie budując najwyższą ocenę. Tak z perspektywy czasu to widzę, tak spostrzegam proces jaki latami prowadził do ostatecznego sądu. Na werdykt który The Obsidian Conspiracy wśród pereł w dyskografii Nevermore umieszcza kilka systematycznie analizowanych poszlak się złożyło. Mianowicie przekonanie, że mniejsza bezpośrednia siła rażenia ukrywa ogromny potencjał ujawniany z każdym kolejnym przesłuchaniem, mniej przebojowo, bardziej detalicznie jest, a to walor co ponadczasowość płycie może zapewnić. Dalej niemal chirurgiczna precyzja w wykorzystaniu wszystkich charakterystycznych cech co o nietuzinkowości kolejnych albumów świadczyły. Mam tu na myśli sterylność poniekąd zmieszaną z chwytliwością jaka na Dead Heart in a Dead World gościła, szaleństwo znane z Enemies of Reality, moc i epickość This Godless Endeavor i ciut szorstkiego szlifu z Dreaming Neon Black. Jest technicznie i zarazem przebojowo, wymagająco ale i chwytliwie, sporo ciężaru jak i mnóstwo dla kontrastu subtelnej maniery do usłyszenia. Tony egzaltowanego patosu i bezpośredniego ciosania skrzących się riffów, szybkich efektownych zagrywek i wielowątkowych solowych popisów. Inaczej mówiąc chciałoby się rzec, że chyba główne postaci tego całego zamieszania czuły, że to ostatnie tchnienie w takiej konstelacji będzie. Tak czy inaczej, świadomie czy podświadomie powstał krążek wszystkie walory formacji wykorzystujący, taki przekrojowo traktujący całą twórczość. Jakby podsumowanie długiej podróży - dzisiaj nie potrafię się temu przekonaniu oprzeć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj