sobota, 26 lipca 2014

Vallenfyre - Splinters (2014)




Z sentymentu dla mojego bohatera sprzed lat, nadal staram się śledzić co tam sobie w dźwiękach rzeźbi i chociaż ten powrót do niby klasycznego łojenia pod szyldem Paradise Lost jednoznacznie mało udanym widzę, to brutalna archetypiczna surówka z krążków Vallenfyre spływająca cieszy moją rogatą psyche. Jaka tam ona dziś rogata, te różki już dawno stępione, a w ich miejsce uduchowiona świadomość innego rodzaju kulturalnej strawy pragnie. :) Może i obecnie tego rodzaju dźwięki coraz rzadziej mnie kręcą, jednakowoż od czasu do czasu nadal lubię zarzucić na słuchawki mocarny gwałt soniczny. On spod łap najczęściej starej gwardii jedynie do mnie dociera, bo pomimo mniej lub bardziej zaangażowanego śledzenia współczesnej deathowej sceny jakoś ochoty i entuzjazmu mi brakuje by przesłuchiwać krążki nowych odkryć. Wiem, że death nie sczezł dokumentnie, a nawet więcej - on ma się dziś całkiem dobrze za sprawą licznych młodych pasjonatów hałasu. Ja jednak już chyba za stary jestem, lub górnolotnie stwierdzając bardziej wytrawnych dźwięków poszukuje - młócę buntowniczą latorośli pozostawiam i cieszę się okrutnie, że ona jest i aktywność swoją wyraźnie akcentuje. Niech Pan Ciemności będzie z wami, prowadzi was ścieżką lewej ręki! ;) Starczy starego dziada prywaty, kilka zdań dotyczących istoty tego rozważania, znaczy Spilnters na klawiaturę przelać czas. :) Rzut oka na kopertę albumu i już jestem kupiony! Toż to kapitalne dzieło, jest srogo, mrocznie i odstraszająco wszelkich bogobojnych histeryków, czyli jak kanony gatunku nakazują. Tytuł i zawartość muzyczna idealnie współgrają z plastyczną oprawą - fakt DRZAZGI są ciosane, iskry lecą, a gruz się sypie. To czym me uszy ekipa starych wyjadaczy infekuje to klasycznie upiorny wymiot, prosto z trzewi spływający. Wszystko rzęzi, trzeszczy, charczy, buczy jak przykazano z oczywistym sznytem gitarowej maestrii i charakterystycznego brzmienia wiosła Macintosha, które w solówkach bez cienia wątpliwości jęczy jak za zamierzchłych czasów. Urozmaicone tempa (nie liczcie jednak na jakąś wywrotową kombinatorykę) dają szanse na zarówno doomowe walcowanie jak i energiczną toporną łupankę, a wszystko spięte charkotem lidera i ponurym klimatem piwnicznej stęchlizny. Jak chujowo masz w życiu i melancholia wespół z depresją tobą targa to trzymaj ten krążek z dala od odtwarzacza, bo niechybnie ostrza do aktu samookaleczenia użyjesz. Jak zamiast apatycznej osobowości dojrzałą naturą dysponujesz lub twoje życie to pasmo ciągłych sukcesów i optymistyczne usposobienie posiadasz to wrzucaj do kieszeni i słuchaj. Szczęśliwie ponuractwo i labilność emocjonalna mi obca, zatem paradoksalnie z kompozycji Vallenfyre przyjemność potrafię wydestylować, a Splinters tropem Bloodbath i albumów kilku innych wyjątkowych formacji cyklicznie będzie sączył jad w me małżowiny - taki to będzie katharsis, kiedy pewne symptomy zmęczenia tym co teraz dla mnie w muzyce najciekawsze odczuję. Szczęśliwie nie zamykam się w gatunkowej jednowymiarowości, czystek ze względu na konwencje nie robię. Lata doświadczenia jednego mnie nauczyły, nie gatunki tylko konkretne albumy bez względu na szufladki są wartościowe. Otwarty umysł we mnie muzyczna pasja wykształciła, a to w mym odczuciu najbardziej cenna nagroda za lata poszukiwań i wyrzeczeń. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj