poniedziałek, 26 listopada 2018

Sicario: Day of the Soldado / Sicario 2: Soldado (2018) - Stefano Sollima




Zawsze z góry nieprzychylnie nastawiony jestem, do prób eksploatowania świetnych fabularnych pomysłów w sposób chytry, czyli tak intensywnie, by wycisnąć z sukcesu maksymalnie dużo, bez względu oczywiście na szacunek dla jakości. Stąd wieści, że sequel Sicario powstanie bez entuzjazmu przyjąłem, biorąc pod uwagę dodatkowo, że do jego powstania swojej ręki nie przyłoży Denis Villeneuve. Szacunek dla Pana reżysera, iż nie ogranicza się do sprzedawania chodliwego towaru, a skupia na nowych projektach – zresztą cholera wie jakie były kulisy tej decyzji i czy nie zależały wręcz bezpośrednio od sumy jaką mu produkcja zaproponowała. Nie znam tematu, drążyć go nie zamierzam i przechodzę natychmiast do meritum. Zaiste niespodzianką jest poniekąd, że kontynuacja trzyma za ryj niemal równie mocno jak genialna jedynka i tylko bardziej skupia się na rozbudowanej wątkowo intrydze, niż na klimacie i psychologii postaci, co przynosi efekt bardziej klasycznego kina akcji - a to w mojej ocenie musi zabrać przynajmniej jedno oczko z całościowej oceny w konfrontacji z filmem Kanadyjczyka. Aktorsko jest kapitalnie, bo jak widać Josh Brolin i Benicio del Toro to takie marki, które nie potrzebują inspiracji od genialnego reżysera płynącej, aby zrobić świetnie to, co do nich należy. Ubolewam tylko nad tym, że ten klimat klaustrofobiczny i ciśnienie potworne jakie między innymi muzyka nieodżałowanego Jóhanna Jóhannssona wyzwalała, w zasadzie całkowicie uleciały - choć gdzieś jakby się uprzeć, to tylko szczątkowo były jeszcze wyczuwalne. Mimo wszystko, to zdecydowanie dobra robota, która bez identyfikowania z częścią pierwszą zrobiłaby na mnie większe wrażenie, bo wszystko co w kopiącym dupsko dramacie sensacyjnym jest w szkoleniowy sposób w niej zawarte. Jednak utrzymując w pamięci film Villeneuve'a i stawiając obok pracę Stefano Sollimy, nie ma mowy bym ordery za zasługi wieszał na piersi tego drugiego. Nie wystarcza bowiem permanentnie pulsujące pod powierzchnią napięcie, gdyż gdzieś w środkowej fazie, kiedy reżyser zostawia miejsce na refleksję, to tempo przysiada i widz taki jak ja kręcić nosem zaczyna, że u mistrza Villeneuve'a nie było miejsca na niedosyty. Nie ma obaw jednako, proszę uwierzyć - mimo wszystko zero ziewania, problem tylko w tym, iż sprawne wykorzystanie szablonu takiego kina to przez pryzmat genialnej roboty elitarnego już reżysera (członka genialnej kanadyjskiej triady Dolan/Vallée/Villeneuve) po prostu mało. Szczególnie, że sporym minusem scenariusza jest mianowicie fakt nonsensowego zaistnienia tendencji do „przesadyzmu” w ogólności sprowadzającego się do manifestowania irytujących zbiegów okoliczności i męczącej formuły z cyklu „zabili go, a on na przekór wszystkim i wszystkiemu przetrwał i uciekł”. No żesz kurde, nie w Sicario, litości!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj