czwartek, 22 listopada 2018

The Old Man & the Gun / Gentleman z rewolwerem (2018) - David Lowery




Jak sięgam pamięcią w najbliższą przeszłość tj. liczoną może w zakresie kilku lat, to w tym momencie nie przypominam sobie, bym oglądał tak uroczy film, w sensie, że udaję się do kina na współczesną produkcję, a dostaję obraz tak poczciwy, który z pełną śmiałością określić mogę przymiotnikiem retro. Dosłownie jakbym oglądał film zrobiony na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, w każdym technicznym detalu przywołujący skojarzenia z tym okresem – od kwestii wykorzystania światła w ziarnistym obrazie, po całościowy klimat. Film, w którym liczy się forma i treść, lecz ani jedno ani drugie nie wychodzi przed szereg i nie przejmuje dominacji, zachowując idealną harmonię. Film cudnej treści i aktorskiej głębi, bo dialogi urzekają swoją naturalnością i doskonale eksponują warsztat zarówno weteranów, jak i perfekcyjnie obsadzonego, fenomenalnie przekonującego (scena w barowej toalecie!) Casey’a Afflecka - dla którego, na marginesie dodam, spotkanie z takimi ikonami jak Sissy Spacek (niby babcia, a tyle w niej zawadiackiej ikry), Danny’ego Glovera (na zawsze sierżant Roger Murtaugh) i wreszcie Toma Waitsa (genialnie opowiadana anegdota), to zaszczyt był ogromny i zapewne spełnienie szczeniackich marzeń. Film zaś czarującej formy, gdyż wizualna strona fenomenalnie skorelowana zostaje z delikatnie jazzującą (to chyba smooth jazz ;)) muzyką, nadającą mu kształt ballady, płynącej powoli, skupiającej się na detalach, pozwalając poczuć zarówno silną więź z bohaterami, jak i zaznać przyjemności obcowania z subtelną sztuką. Film zaskakująco optymistyczny, przez co obecnie wyjątkowy, film ciepły i nostalgiczny, lecz bez irytującej słodkości, czy drażniącego równie mocno taniego sentymentalizmu. Film który właściwie opowiadając historie opartą na autentycznych wydarzeniach, która przecież nie ma bezpośrednio nic wspólnego z życiem i karierą aktorską Roberta Redforda, stał się rodzajem hołdu jemu oddanego. Nie trudno przecież w postaci Forresta Tuckera odnaleźć samego Redforda i nie dostrzec tego, iż pożegnanie z ekranem jest dla niego tak samo trudne, jak porzucenie złodziejskiego fachu przez filmowego bohatera. Życie dla pasji, dla jedynego w swoim rodzaju uczucia całkowitego spełnienia – życie w zgodzie ze sobą i przede wszystkim dla siebie. Utrzymanie harmonii i stabilności, które wyłącznie odpowiadają za doznanie prawdziwego szczęścia i pogodzenie się z koniecznością odchodzenia. Może ja zbytnio uległem czarowi Redforda i nadinterpretuję, lecz nie mogę odrzucić przekonania, iż ten zakamuflowany manewr reżyserski tak silnie na mnie oddziałujący, był świadomym działaniem Davida Lowery’ego, który to wykorzystał genialnie temat i splótł go tak fascynująco z finałowym aktem aktorskiej pasji Redforda. Piękne mu zatem odejście ze sceny zafundował, pożegnanie z najwyższą klasą będące wspaniałym ukoronowaniem wielkiej kariery – rozstaniem z planem filmowym, jakiego nie mógł sobie wymarzyć.

P.S. David Lowery, trzeba zapamiętać to nazwisko, które w mojej świadomości zaistniało przed rokiem, kiedy obejrzałem Ghost Story, a teraz pewności nabrałem, że to człowiek z wielkim talentem do robienia wspaniałych kameralnych filmów z cudowną treścią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj