czwartek, 15 listopada 2018

Bohemian Rhapsody (2018) - Bryan Singer




Seans zaczyna się krótką dynamiczną i podkręcającą apetyt sekwencją z największego wydarzenia muzycznego XX wieku, czyli synchronizowanym (Londyn, Filadelfia) charytatywnym koncertem Live Aid zorganizowanym przez Boba Geldofa i kończy niemal w całości odtworzonym występem Queen na tym właśnie legendarnym koncercie z roku 1985. Znaczy mamy tutaj klamrą spiętą całość początkowych piętnastu lat scenicznej kariery - w telegraficznym skrócie, ale z amerykańskim rozmachem zinterpretowaną. Bowiem jak inaczej pomieścić tyle treści w dwóch godzinach projekcji, stąd ona potraktowana dość wyrywkowo, bez szans na jakiekolwiek wyczerpanie istotnych wątków pełnej sukcesów drogi na szczyt i detali tragedii która zakończyła ten błyskotliwy pochód. Historii fenomenu wokalnego i show biznesowego, bowiem trudno inaczej nie nazwać kariery wyjątkowego zespołu, bo świetnie łączącego ambicje (dramatyzm i prawdziwe emocje w kompozycjach) i rozrywkę (festyn i cekiny) jak i jego frontmana, człowieka z głosem czterooktawowym, który poza techniczna doskonałością dał jej charyzmę plus rozpoznawalność. Co warte zaznaczenia, jednak Bryan Singer odpowiednio podzielił proporcje zauważając naturalnie jak istotną rolę w sukcesie odegrała gra zespołowa i wpływ czterech różnych osobowości na eklektyzm twórczości. Mimo że narracja skupia się na Freediem, to przez wzgląd na podporządkowane muzycznemu charakterowi fabuły wątki o charakterze osobowościowym i kontrowersyjnym dość lajtowo zostały potraktowane, a obraz przybrał formułę filmu czysto muzycznego, w którym hity robią więcej niż trzy czwarte dobrej roboty. Muzyka jest najważniejsza i ona odwołując się do pamięci widza stanowi kręgosłup pomysłu, bowiem bez tego klimatu koncertowego wykorzystanego absolutnie nie na pół gwizdka za sprawą mnóstwa hitów, byłoby tylko poprawnie i irytująco grzecznie, a nawet może i biednie. To jednak szczęśliwie (choć będę jeszcze poniżej kręcił nosem ;)) świetnie nakręcone pod względem dynamiki kino rozrywkowe, sięgające w poszukiwaniu inspiracji do klasycznej mainstreamowej amerykańszczyzny spod znaku blockbusterów. Dobra zabawa w sensie wizualnego i dźwiękowego rozmachu i dramat bez dramatu niestety. Rozumiem zatem poniekąd rozczarowanie tych wszystkich widzów, którzy oczekiwali większej głębi i dramatyzmu, a dostali skrótowca odwołującego się do takiej disney’owskiej koncepcji kina wymuszającego łzy wzruszenia, ale by nie zasmucić widza, wyciskającego je także w towarzystwie fajnego humoru. Tyle że trzeba się pogodzić z faktem, iż koncepcja twórców poszła w zupełnie innym kierunku, niż ambitny widz by oczekiwał i zamiast niewystarczająco dramatycznego dramatu zrobili oni tak jak zakładam chcieli, spektakularny (podkreślam bardzo udany zachowując odpowiednie proporcje) quasi musical, będący rodzajem tributu dla zarówno Mercury’ego jak i samego zespołu. Film będący zasłużonym hołdem dla fenomenu grupy i jej bezsprzecznie napędzającej popularność, lśniącej w blasku fleszy i wzbudzającej podziw gwiazdy. Film stanowiący zaiście obficie przypudrowaną widowiskową produkcję pozbawioną większego waloru dokumentalnego, ale za to z pewnością będącą temperamentną porcją satysfakcjonującego, mimo że szablonowego kina jakiego zapewne potrzebowały miliony dzisiaj już przecież wiekowych fanów ich muzyki. Można zapewne dyskutować czy w takiej formule spełnia oczekiwania krytyki i czy jako produkt o masowym oddziaływaniu był potrzebny oraz czy tragizm postaci Freedie’go nie zasługiwał na mniej lukru, a więcej życiowej goryczy. Mając na uwadze powyższe, także i moje osobiste  rozczarowania (bo nie ukrywam, że lubię jak historie fabularne targają psychiką konkretnie, a ta oparta na prawdziwych wydarzeniach wyjątkowo mocny w tym zakresie potencjał posiadała), to wychodząc z kina byłem wzruszony i rozentuzjazmowany jednocześnie, mimo że w głowie zamiast oczekiwanych natrętnych pytań i rozbudowanej analizy treści, tylko muzyka i jej zaraźliwa przebojowość pozostała. Powiem zatem podsumowując krótko, w tonie puenty przyziemnej, że jeśli podczas seansu bardzo dobrze się bawiłem, to chyba w takim finalnym wydaniu była to właściwa super hiciarska, bo zadowalająca przede wszystkim miliony koncepcja.

P.S. Jeszcze słowo, bo obok tak ryzykownej obsady roli głównej nie mogę przejść bez chociażby jednego zdania podsumowującego. Bałem się strasznie, że to będzie ten sam rodzaj przesady i przerysowania jaki nie tak dawno Dawid Ogrodnik kreując Tomka Beksińskiego zaproponował. Na szczęście Rami Malek, co jest zdecydowanie godne podkreślenia, uniósł na swoich barkach odpowiedzialność i nawet jeśli nie zrobił Freediego tak doskonale, by złapać się na myleniu realnego obrazu z tym kreowanym, to nawet przez chwilę nie pobudził na mojej twarzy grymasu zażenowania - a to w konfrontacji z tak nietuzinkową mimicznie i gestykulacyjnie postacią samo w sobie jest już dużym sukcesem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj