środa, 28 listopada 2018

Antimatter - Black Market Enlightenment (2018)




Poważnie rozważam przyjęcie stanowczego stanowiska, wyrażającego subiektywną opinię, dotyczącą Black Market Enlightenment, iż jest to najlepszy jak dotąd album Antimatter. Przynajmniej po kilku tygodniach z nim systematycznego obcowania, to on najmocniej wbił mi się w świadomość i to do niego najsilniejszy pociąg czuję. To przyjemne, bardzo satysfakcjonujące uczucie jak zdążyłem dostrzec nie jest obce i innym fanom ekipy Micka Mossa, więc tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż wyspiarze nie nagrali dotąd tak wyśmienitego krążka, mimo że trudno też było narzekać na jakość poprzednich produkcji zespołu. Siódmy krążek w dorobku Antimatter, to w zasadzie nic nowego, tylko naturalna kontynuacja muzycznych wątków już na The Judas Table znakomicie w formę quasi koncepcyjnego albumu ubranych. Tak jak na poprzedniku lirycznie wokół pojęcia zdrady teksty były oplecione, tak w przypadku tegorocznej płyty wszystko co w warstwie tekstowej się pojawia, dotyczy problemu uzależnienia i stanowi osobistą i zaangażowaną eksplorację niezwykle mrocznego czasu z życia lidera grupy. Natomiast same kompozycje, co absolutnie nie zaskakuje i jest dopieszczone w każdym aranżacyjnym detalu, to przebogate brzmieniowo podróże przez szerokie wody klimatycznego post progresywnego rocka. Pisząc o szerokich wodach mam na myśli między innymi wykorzystanie nieco egzotycznego jak na potrzeby rocka instrumentarium. Bowiem (jak podpowiadają materiały źródłowe) słyszę na BME coś co nazywa się kemancze i jest irańskim instrumentem smyczkowym przypominającym wizualnie skrzypce, tudzież małą wiolonczelę lub (jak podpowiadają w sieci) lirę bizantyjską. Prócz niej dość odważnie wykorzystany zostaje saksofon i przyznaję, że kapitalnie odnajduje się wszędzie tam gdzie Mick Moss uznał za słuszne go użyć, aby wzbogacić klimat o pierwiastek zmysłowy. Było to potrzebne, a nawet konieczne, gdyż materiał w wielu fragmentach jest przeszywająco zimny i intensywnie mroczny, a gościnne partie saksofonisty wraz z głębokim głosem wokalisty niebywale dodają mu ciepła i wprowadzają w kompozycje konieczną równowagę i harmonię. Album ogólnie oparty zostaje o proporcjonalną dominację gitar i instrumentów klawiszowych, naprzemiennie wykorzystując oczywisty patent, aby szkielet utworu oprzeć na wiosłach i przełamywać go parapetem, lub odwrotnie - zawsze jednak budując atmosferę podkręcającą napięcie do finałowej eksplozji, jednakowoż czyniąc każdorazowy odsłuch niezwykle hipnotyzującym i poruszającym emocjonalnie doświadczeniem. Mnie przynajmniej jak dotąd nowy materiał Antimatter się nie przejadł i utrzymuje w sobie stałe nim zaciekawienie, mimo że trudno go nazwać nazbyt skomplikowanym czy eksperymentalnym. Tak sobie zakładam, że talent kompozytorski Mossa i silne emocjonalne jego w powstające utwory zaangażowanie, wymuszają naturalnie równowagę pomiędzy chwytliwością, a ambicją czyniąc nie tylko Black Market Enlightenment płytą wielokrotnego użytku, z którą wrażliwy słuchacz nawiązuje głębokie relacje, nie oczekując więcej niżby mógł otrzymać. Dla mnie albumy Antimatter, w szczególności te bardziej zorientowane rockowo, czyli od Living Eden są rodzajem osobistej strefy komfortu, gdzie zawsze odnajduję spokój i harmonie, a mimo że je znam biegle, to nie odczuwam podczas ich odsłuchu najmniejszego wręcz znudzenia. Od tych przejmujących kompozycji nie wymaga się bowiem wywoływania zaskoczenia i wyjątkowej ekscytacji stroną formalną, tylko czystych, przekonująco rzeczywistych i prawdziwych emocji pozbawionych banalności. A ten walor wszystkie utwory z Black Market Enlightenment w najwyższej jakości wykonawczej posiadają, stąd mój zachwyt uznaję za dostatecznie usprawiedliwiony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj