czwartek, 28 maja 2015

Faith No More - Sol Invictus (2015)




Czas jakiś temu, w miarę niedawno bo o dwóch latach tu mowa, napisałem że tak bardzo brakuje mi Faith No More w rozpisce nowości na najbliższe miesiące - nie wierząc rzecz jasna, iż sytuacja ta kiedykolwiek ulegnie zmianie. Okoliczności sprzyjające jednakowoż sprawiły, że teraz maltretuje świeży krążek legendy i jestem tym faktem nie ukrywam maksymalnie podekscytowany. Jaki wniosek się nasuwa, jaka lekcja płynie z powyższego - iż warto być cierpliwym, a te nawet niewiarygodne życzenia mogą stać się rzeczywistością. Taki to banał o bardzo życiowych własnościach. :) Zatem z perspektywy nieuleczalnego wielbiciela twórczości Mike'a Pattona szczególnie w konstelacji w jakiej w Faith No More funkcjonował/funkcjonuje spoglądam i nasłuchuje zawartości Sol Invictus. Pewnie mało krytycznie, bardziej życzeniowo w przekonaniu, iż samospełniająca się przepowiednia o dorównaniu ikonicznej dyskografii sprzed lat już wielu jest możliwa do zrealizowania. Na każdy więc zarzut wobec tej płyty odpowiem głębokim emocjonalnym zaangażowaniem, radykalnie z bezkompromisowym impetem. Bo Sol Invictus wyczekałem i wymarzyłem i do jasnej cholery niestety w pierwszej z nim konfrontacji nieco zawód przeżyłem. Nie zapomniałem, szczęśliwie, iż wartość albumów tych Kalifornijczyków poznaje się dopiero po wielokrotnych odsłuchach. Takie właśnie doświadczenia pamięć mi podpowiada, gdy pierwotne przesłuchania na początku lat dziewięćdziesiątych czyniłem, a perspektywa czasu dopiero kształt i formułę ostatniego tchnienia z roku 1997 uwypukliła. Nie inaczej relacja ze słońcem niezwyciężonym przebiegała, bo to płyta, która musi dostać szanse by zagnieździć się w świadomości, co dopiero pozwala w pełnej krasie docenić jej walory. W tym kontekście to klasyczna produkcja Faith No More, dla cierpliwego i uważnego słuchacza. Czy podobnie jest poddając ją autopsji nie przez pryzmat historii czy dorobku ale przede wszystkim struktury samych kompozycji? Nie będąc wykształconym w kierunku teorii muzyki, a spostrzegając dźwiękową materię tylko i wyłącznie z punktu widzenia laika, bardziej pasjonata, odnoszę wrażenie iż niczego nadzwyczaj zaskakującego Panowie muzycy nie zaproponowali. Po raz kolejny zmieszali w tyglu, w przeróżnych proporcjach, w zależności od konkretnego numeru inspiracje płynące zarówno z dokonań klasyków, jak i własnych różnokierunkowych projektów, czy oczywiście bogatej zespołowej spuścizny. Wykorzystali niczym nieograniczony zmysł aranżerski, hojne doświadczenie oraz estetyczną wrażliwość, by stworzyć materiał na miarę własnej legendy. Dopieścili go dojrzałością, która nie ograniczając eksperymentalnych tendencji, zbyt zagalopować się nie pozwoliła - fantazja w procesie twórczym pobudzona na wodzy utrzymana została. Powstał album z roku 2015-tego, który gdyby nagrany u schyłku dwudziestego wieku został, to byłby naturalnym i konsekwentnym rozwojem obranej wcześniej ścieżki. Okładka, brzmienie, sama konstrukcja oraz mentalna postawa załogi FNM na to wskazuje. Słuchając Sol Invictus nie zauważam, by od Album of the Year upłynęło lat osiemnaście. To dla współczesnego gołowąsa, poszukującego podniety w dźwiękach niebanalnego rocka propozycja pewnie zbyt mało ekscytująca, dla mnie jednak spełnienie nostalgicznych życzeń i zarysowanie nadziei na jeszcze więcej. Faith No More na swój sposób jest współcześnie archaiczne, ale w tym pozytywnym tego słowa znaczeniu, bo pozostając do końca sobą nie zaryzykowało pogoni za niedoścignionym. Kapitalnie wydestylowali materiał będący wypadkową wszystkiego co w nich najlepsze i za to należą im się gromkie brawa. Mają jednak to szczęście, że ich muzyka nie zdążyła się zestarzeć i dzisiaj nadal ich twórczość jest świeża i pełna wigoru. Może to i inna nisza, ale tego trafu zabrakło poniżej recenzowanemu powrotowi na scenę Norwegów z Arcturus. Jedyny mankament jaki w Sol Incvictus dostrzegam to długość krążka. Brakuje tutaj, może epickiej lub też stylowo bujającej kompozycji, która to zamknęłaby całość w optymalnych pięćdziesięciu minutach. Co tam, jest to co jest i trzeba z tego się cieszyć, bo jest z czego! :) Smakować królujące partie basu, które bohaterem krążka na równi z wokalną ekspresją mistrza Pattona i liczyć, że to jeszcze nie jest ich ostatnie słowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj