niedziela, 21 sierpnia 2016

Tomahawk - Tomahawk (2001)




Gdzieś u początków swej działalności Tomahawk przeszedł mi koło ucha, nie obijając się wystarczającym echem bym pogrążony wciąż w żałobie po dekonstrukcji Faith No More mógł chociaż po części ukoić smutek. To zadziwiające zwłaszcza, że Mike Patton to dla mnie przewodnik i wyrocznia, bohater dorastania i ikona, niemal świętość do dnia dzisiejszego i pewnie już po kres. Współcześnie, kiedy to Oddfellows i Mit Gas (Anonymous to jeszcze wciąż księga nieodkryta) przegryzione i rozgryzione, rozłożone na części składowe zanalizowane szczegółowo i na powrót zsyntetyzowane, na poważnie i z odpowiednią świadomością powróciłem do debiutu. Stało się to również za sprawą dwóch klipów sprzed lat (God Hates a Coward i Flashback) zarejestrowanych podczas występu w bodajże australijskim telewizyjnym programie. To co tam wyczyniał Patton to jakaś metafizyka, rodzaj głębokiego uniesienia i stopienia się z muzyką w jednolitą całość - porywające i inspirujące doświadczenie. Z tej perspektywy odkrywanie na nowo zawartości pierwszego albumu projektu pochłonęło mnie bezgranicznie i teraz bogatszy w wiedzę ze szczegółowej autopsji pochodzącą napiszę, iż w większości te kompozycje śmiało mogłyby się odnaleźć na kolejnym albumie Faith No More i dziwi fakt, że w projekcie wyłącznie Patton zaangażowany, a towarzyszący mu zacni muzycy w żadnym stopniu z autorami Album of the Year niepowiązani. Takie numery jak Pop 1, Point and Click, 101 North, Jockstrap, Honeymoon, Laredo czy chyba najmocniej z bujającym klimatem znanym z krążków FNM spokrewniony Sweet Smell of Success to perełki i dowód na geniusz i dominację osobowości Pattona. Mimo, że inicjatorem jak wieść niesie powołania Tomahawk był Duane Denison znany przede wszystkim z The Jesus Lizard, a obok niego w ekipie równie charyzmatyczne postaci to duszę grupie zaszczepił wielki Mike. Czuć w każdym dźwięku jego ogromną muzyczną wyobraźnię i nie mam tutaj na myśli wyłącznie siły oddziaływania niesamowitego głosu, lecz wpływ na intrygującą robotę aranżerską. Po trosze eksperymentów brzmieniowych, niepokojącego, dusznego, chwilami schizofrenicznego klimatu, lecz i sporo dość miękkich, takich pluszowo-przytulnych kreowanych aksamitnym tembrem głosu momentów. I tylko jeden fragment mocno mnie zaniepokoił, tak, że z przekonania o drobniutkiej inspiracji, do myśli o plagiacie mnie pchnęło. To motyw z końcówki Molocchio, dokładnie zaczynający się w drugiej minucie i ósmej sekundzie - jednoznacznie kojarzący się riff z jednym z numerów Clawfinger. Jakim, nie pamiętam dokładnie tytułu, może ktoś mi podpowie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj