piątek, 5 sierpnia 2016

The Nice Guys / Równi goście (2016) - Shane Black




Będę do bólu szczery, chociaż śmiać się bardzo lubię, żarty się mnie trzymają i jak z rękawa sypię ciętymi sarkastycznymi ripostami to absolutnie nie odczuwam ostatnio potrzeby by karmić się filmami, gdzie jajcarscy bohaterowie widzowi rozrywkę tego rodzaju fundują. :) Od cholery wokół absurdalnych wydarzeń i osobliwych postaci z których polewka ustawiczna i to może być po części przyczyną braku zainteresowania szeroko rozumianym gatunkiem komedii. Z drugiej strony rzeczywistość nie szczędzi nam także dramatów, a do obrazów o poważnej tematyce i głębokich refleksji tam snutych znacznie większy pociąg odczuwam. Nie zrzucę też przyczyny takich wyborów na wiek ewentualnie zgorzknienie, bo jak na wstępie napomknąłem na żartach znam się nadal wyjątkowo dobrze. :) Szukam więc przyczyny dalej i hmmm... już ją widzę. Ja po prostu na tyle dojrzały i ambitny intelektualnie już jestem, że jak z humorem to wyłącznie kiedy z żartu konkretne wartościowe przesłanie wynika! ;) :) Duma mnie z takiej błyskotliwie przeprowadzonej analizy rozpiera i tylko jedno mnie martwi, że gdy zbiegiem okoliczności kierowany, a nie świadomie zaplanowanym działaniem obejrzałem komedię tą właśnie sensacyjną, to w kilku momentach wybuchałem spontanicznym gromkim śmiechem, miast zrobić intelektualny grymas świadczący o braku akceptacji dla pospolitego żartu. :) Z drugiej zaś mańki może to świadczyć, że nadal równym gościem jestem, a elokwencja i obfita wiedza życiowa nabyta w drodze doświadczenia wzbogacanego teorią nie wbiła mnie w elitarne poczucie wyższości. :)

P.S. Z obowiązku dodaje, iż The Nice Guys to sprawnie zrealizowana rozrywka po linii klasycznej już serii Lethal Weapon, co nie dziwi kiedy po sprawdzeniu w przepastnych archiwach filmwebu okazuje się, że Shane Black to scenarzysta pierwszej części tego klasyka. Niestety pomimo dobrych kreacji Crowe'a i Goslinga grających pokrótce twardziela z surową miną i niezdarnego showmana brakuje całość polotu na miarę legendarnych ścięć Gibsona i Glovera, a same gagi to raczej suchary inspirowane kliszami, które o zgrozo jednak pobudzały mój rechot. Obydwaj dżentelmeni z gołębimi sercami pod grubymi warstwami izolacji, wzbudzili mimo wszystko moją sympatię, a akcja osadzona w połyskujących okolicznościach miejsca i czasu nakręcana odpowiednio dynamicznie, z przytupem i fantazją nie pozwoliła przysnąć lub w poczuciu zażenowania zakończyć przed czasem starcie. Wiem, to nienaturalne by w postscriptum o konkretach filmu pisać, lecz musiałem przecież coś merytorycznego w temacie napisać, a za cholerę spiąć pierwszej i drugiej części w jednorodny tekst nie potrafiłem. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj