środa, 3 sierpnia 2016

Entombed - Wolverine Blues (1993)




Tkwił od zaczątku i tkwi do dzisiaj w Entombed niespokojny duch. Wpierw przepoczwarzenie się z Nihilist w Entombed, rejterada kolejnych istotnych członków (Nicke Andersson, Ulf Cederlund), permanentnie, na każdej kolejnej płycie ciąg ku odświeżaniu formuły, a teraz względnie niedawno za sprawą konfliktów wewnętrznych i walki o prawa do nazwy funkcjonowanie pod szyldem Entombed A.D. made in L.G. Petrov oraz działalność kierowana pod przewodnictwem Alexa Hellida. Mają goście trudne charaktery, a to zawsze w aktywności muzycznej wiązało się z wykuwaną w gorącej atmosferze i skrzących się iskrach wysoką jakością. Tarcia i szarpanina wespół ze względną koegzystencją silnych i kreatywnych osobowości to przepis na status ikony, niemal zawsze. Tyle wstępu, do meritum Panie, inaczej do rzeczy! Wolverine Blues tytuł zawdzięcza książce Jamesa Elroy’a „The Big Nowhere”, brzmienie natomiast ukręcone zostało przez Tomasa Skogsberga w mekce szwedzkiego death metalu, czyli Sunlight Studios. Mistrz konsolety wzorcowo ożenił selektywność z brudem, mięcho z detaliczną precyzją. Dźwięk ze słuszną mocą bucha z głośników, jest ostry, odpowiednio intensywny i szorstki. Same kompozycje odbiegają jednak od szablonowego death metalowego grzania spod znaku trzech koron. Świeżość propozycji Entombed tkwiła w porzuceniu zawrotnych prędkości, blastów i punkowych bić na rzecz przede wszystkim konkretnych tłustych riffów sunących w towarzystwie kapitalnego soczystego groove’u. Numery sprokurowane według tejże recepty stały się zdecydowanie bardziej chwytliwe i atrakcyjne dla mniej zahartowanego ucha, lecz nie utraciły przy tym na brutalności. Sporo czytelnych solówek zostało wysuniętych na przód, a one same (i tutaj zaryzykuję bluźnierstwo ;)) sięgają poniekąd do inspiracji rosnącym w owym czasie na sile melodyjnych trendem w szwedzkim łojeniu - tym spod znaku sceny goeteborskiej. Jasne, że te naleciałości nie sprawiły, iż Entombed postanowił zostać kolejną gwiazdą na miarę At The Gates, czy (o zgrozo :)) In Flames/Dark Tranquillity. Te przebojowe wycieczki są szczęśliwie kontrowane masą surówki uzyskiwanej przy pomocy pisków, zgrzytów i rock’n’rollowego feelingu, a sam wyraźny i bezpośredni zwierzęcy ryk Petrova dodaje pierwotnej mocy. I pisząc o Wolverine Blues w tonie entuzjastycznym zdaję sobie sprawę, że wśród radykalnych fanów grupy pewnie poklasku i zrozumienia nie zdobędę. Dla nich akurat ten krążek poniekąd końcem tej formuły w której buntowniczych ramionach się odnaleźli. Wraz z odejściem od klasycznych, miażdżąco deathowych rozwiązań z Left Hand Path czy Clandestine, Entombed zmiękł i z radykalnie pojmowanej ścieżki lewej ręki zboczył. Dla mnie jednak to właśnie Wolverine Blues jest krążkiem wyjątkowym, a jego charakter najcelniej oddaje ducha rebelii. W kolejnych latach działalności Szwedzi nie zawsze zaspokajali oczekiwania sceny, napisze więcej, że byli odsądzani od czci i wiary, szczególnie gdy Same Difference światło dzienne ujrzał. :) Teraz jednak z perspektywy czasu nie ma wątpliwości, że krocząc swoją autorską ścieżką obronili się jakością, dzięki której nawet płyty w swoim czasie niedoceniane dziś nie są już tak bezbronnym obiektem krytyki. Od roku 1993-ego w ich muzyce zawsze czuć było tego rebelianckiego ducha rock’n’rolla, a brutalne korzenie mocno wrośnięte w ja zespołu nie pozwalały aby owoce zbyt mdłe były. W moim przekonaniu z całej masy legend szwedzkiej sceny osiągnęli najwięcej i najmocniej wryli się w historię muzyki. I nie mam tutaj rzecz jasna na myśli sukcesu komercyjnego, ale wykreowanie stylu, który nie ma mowy by kiedykolwiek się zestarzał lub był kojarzony z typową młodzieńczą naiwnością. Ta hybryda ogólnie postrzeganego archetypicznego rocka i piwnicznej stęchlizny hałaśliwego death metalu jest ich i nie mam mowy by ktoś im odebrał status legendy. Nie dokona tego nawet żenująca przygoda z sądem, przynajmniej w moich oczach. ;) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj