czwartek, 7 września 2017

Black Label Society - The Blessed Hellride (2003)




The Blessed Hellride od startu wpada w ucho i nie daje powodów do kręcenia nosem, bo pomimo ekstremalnie jak na gatunek chwytliwej formuły wszystkich bez wyjątku numerów, zawarł w nich Zakk Wylde także sporo ciekawych, chociaż w żadnym razie przełomowych czy eksperymentalnych rozwiązań. Słucha się albumu kapitalnie chociaż może się przy odrobinie złej woli wydać nieco zbyt prostacki, bo taki ofensywnie przyjazny dla ucha. Ma na szczęście w sobie wystarczający ładunek emocji i żaru, a umiejętność wtłaczania do kompozycji bujającego groovu jaki posiada brodaty gitarzysta, dodaje mu dynamiki pobudzającej ciężkie riffy do odpowiednio rączego i płynnego galopu. Czy to akurat suniemy rytmicznie wraz z otwierającym Stoned and Drunk, względnie kolejnymi Stillborn, Funeral Bell czy Destruction Overdrive czy też w marszowym rytmie dumnie kroczymy (Suffering Overdue, Final Solution i Doomsday Jesus) jak i po męsku (bo to nie jest rock dla bab :)) w balladach typu Blackened Waters, Dead Meadow, The Blessed Hellride się zatapiamy - to zawsze czujemy, że to co nas wkręca jest przebojowe ale nie przesadzone/przesłodzone. Nawet We Live No More, który w formie strasznie ubogi, bo oparty przede wszystkim na cholernie nośnej linii wokalnej nie powoduje uczucia spłaszczenia formuły do wyłącznie potrzeby wkroczenia na listy przebojów. Nawet jeśli Wylde miałby takie ambicje, to nie miał szans w konfrontacji ze współczesnymi hiciorami, bo one do zupełnie innych już potrzeb konsumenta się odwołują. Jaka by chwytliwa propozycja BLS nie była, to zawsze w niej sporo testosteronu i wysokooktanowego paliwa, przez co do ogłady nawet gdy śpiewna i lepi się do ucha wiele brakuje. Może i ten krążek przy tych kultowych pozycjach z dyskografii ekipy BLS wygląda na gładko ogolony, to jednak nie traci właściwego ducha, a wyłącznie wizualnie wypielęgnowany się zdaje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj